We wsi Zasmuść grasowała Pogarda. Nie wiadomo czy kiedyś była młoda i piękna, nikt nie wyrażał swoich opinii i nikt nie śmiałby się z niej śmiać. Była tutaj, straszyła i zabierała kogo było trzeba, wtedy, kiedy widocznie było tego trzeba.
Wieczorową porą pochmurne niebo pożarło wszystkie gwiazdy. Nikłe słońce trzymało jeszcze ostatki dnia na tym świecie, a ja byłem znużony i głodny. Kajtek mimo swoich dyskusyjnych zalet dał radę nauczyć mnie odrobiny otwartości i dzielności do ludzi. Nauczmy się prosić, to ma moc zaklęcia – o tyle właśnie stałem się mądrzejszy. Uzbrojony w nową magię znalazłem nocleg u wieśniaczej rodziny, do której byłem zaproszony przez Kłoskę. Od Kłoski, drobnego, wychudzonego dziewczęcia o krótkich czarnych włosach, za które niewątpliwie była ganiana przez miejscowe staruchy, czuć było mądrość życiową, jakiej się spodziewałem po ludziach żyjących w sojuszu z przyrodą i światem.
Po kolacji zamilkły jesienne wiatry, wszystkie słowa schowały się po kątach, tylko drzwi miały odwagę poskrzypiwać w atmosferze, która zgęstniała, jakby do soku ze świeżo wyciśniętych jabłek wlano smołę. Słychać było zza drzwi chaty kroki. Człapanie kogoś nielekkiego.
– Nie otwieraj oczu. – odwaga Kłoski mnie ostrzegła na ucho – I bądź grzeczny. To Pogarda. Zamknij oczy.
Drzwi się otworzyły spokojnie, jakby wchodził domownik, ale z zewnątrz dotarła niepokojąca mała ilość światła. Ktoś duży stał we framudze. Postać oddychała jak po ciężkim dniu, jakby cały dzień wkładała łopatą węgiel do pieca, a teraz głodna musiała się wdrapać pod wzgórze i oczekuje kolacji. Wyraźnie czuć było, że oczekuje kolacji.
– Witaj babciu. Miło nam, że nas odwiedziłaś, babciu. – Kłoska zaczęła mówić i chyba podała jej rękę – Antek, podaj babci rękę na przywitanie.
Wyciągnąłem dłoń, lecz nie ona została uchwycona. Zostałem złapany za rękę od śródręcza aż po łokieć. Zmroził mnie dotyk łusek, gadziej skóry. Nie otwierałem oczu, ani nie mogłem, ani nie chciałem.
– Witaj młodzieńcze, przystojny… kawalerze! – potrząśnięcie moją ręką było rzekomo przyjazne, ale pazury dały znać o swoim istnieniu.
Wiedziałem, że rozgląda się po reszcie izby, czułem, że obwąchuje powietrze i czegoś szuka. Obwąchiwała też mnie, swoim nieludzko dużym, szpiczastym nosem, obślizgłym, jak nos chorego wilka. Podłoga czuła jej ciężar, a ona przemieszczała się po całej chacie. O dziwo nie dane było mi usłyszeć dźwięku przewróconego mebla ani tłuczonego szkła. Wyszła, a ja z rozprężenia, głupoty i ciekawości rozchyliłem powieki. U dołu drzwi dostrzegłem jedynie wijący, ciągnący się za nią gadzi ogon.
Kłoska odprowadziła mnie do krańca wsi, kiedy czas było w drogę.
– Nie można spojrzeć na jej twarz – zaczęła tłumaczyć – Nie potrafi wytrzymać swojej brzydoty. Każdego, kto dowie się jak wygląda, wstydzi się tak bardzo, że nie pozwala żyć. Dlaczego mówią jej Pogarda? To imię tych, których szuka – niedoszłych samobójców. Tylko nimi się żywi. Zjada wszystkich, którzy nie potrafią uznać wartości życia. Gotuje ludzi, którzy odrzucają dar. To oni gardzą, wzgardzają całą szansą i wszystkim tym, co jeszcze jest przed nimi. Nie potrafią doceniać. To oni są pogardzają życiem, więc Pogarda szuka ich z wioski do wioski. Sądzi, że to co robi, to jedynie dokańczanie za nich dzieła, skoro i tak są zbyt beznadziejni, żeby dostrzec coś poza swoim smutkiem.
Przemierzając szlak na północ natknąłem się na jej ślady, a idąc równym tempem, wkrótce dojrzałem pleców. Potulna, zgarbiona staruszka, przyodziana w suknię znoszoną pracą w polu, włóczyła za sobą krokodyli ogon, po ziemi targała ogromne łapska, okolone zgniłozieloną łuską, zakończone imponującymi, sierpowatymi pazurami. Dobrze się zdarzyło, że szliśmy w jednym kierunku. Gdyby naszła znad przeciwka, zobaczyłbym twarz.