Kiedy zacznę marzyć…

Co za przygnębiający tydzień!
Wszystko było nie tak, jak powinno. Niby spędzałam czas tak, jak zwykle, a nawet starałam się podjąć jakieś działania zamiast leniwej, a raczej nudnej, egzystencji na kanapie.

Zaczęłam drugi semestr studiów, to znaczy, że pierwszy mam zaliczony 🙂 Ktoś powie, że to nic, bo proces kształcenia trwa przez całe życie, czymże jest więc jeden semestr. Wierzcie, dla mnie naprawdę oznacza on sukces, chociażby ze względu na fakt, że to już druga próba podjęcia studiów i teraz zaszłam o krok dalej niż poprzednio. Poza tym, mimo beznadziejnego stanu fizycznego i momentami psychicznego oraz „natłoku” myśli związanych z chorobą,  skutecznie utrudniających skupienie się na pozostałych aspektach życia i gaszących „światełka w tunelu”, sprawiających, że widzimy tylko czarną plamę w swoim życiu (żeby nie używać słów wulgarnych) chodziłam na te zajęcia.

Czasem nawet czerpałam z nich przyjemność, odezwałam się do kogoś, zyskałam kilku znajomych na fb (i to ja wysłałam zaproszenia – taak! przełamuję się towarzysko). No i napisałam egzaminy. Mam to na papierze 🙂 Wykorzystałam swoje cenne 1/2 roku życia zyskując wiedzę, rozwijając się, co jest moim bzikiem. Nauka była dla mnie ważna od dziecka, tak mnie nauczono, choć akurat wtedy źle to uzasadniano. Chciałam mieć dobre oceny nie dla siebie, ale dla innych – głównie dla rodziców, żeby mnie kochali. Smutne, prawda? Wiecie, jaki to stres myśląc, że każdy sprawdzian, kartkówka, odpowiedź, test zadecyduje o tym, czy mama lub tata będzie mnie kochać? Każdego dnia w szkole walczyć o miłość, którą inne dzieci mają tak po prostu? Bez względu na oceny, wygląd, wady i psikusy, jakie płatali rodzicom. Teraz nauka też jest dla mnie ważna, ale raczej widzę ją jako coś, co robię dla siebie. Chcę mieć wiedzę, wierzę, że zagwarantuje mi jakąś pozycję albo przynajmniej pomoże w jej zdobyciu.

Oczywiście pod warunkiem, że choroba nie zbojkotuje mojego życia tak, jak robiła to do tej pory. Ta idiotka o wszystkim decyduje. Niestety, ale człowiek tak tkwiący w jej sidłach, jak ja, ma mnóstwo chęci, ale i ograniczeń i czasem brak wiary lub siły.
Tak więc, wykształcenie to coś, czego zdobywanie sprawia mi przyjemność. Wpływa też na moje poczucie wartości, które spoczywa gdzieś na dnie Rowu Mariańskiego. Czuję się chociaż trochę bardziej wartościowa, nie pusta i totalnie przezroczysta. Zresztą lubię wiedzę, bo obok doświadczenia, stanowi niezbędnik „mądrego życiowo” człowieka. Człowieka znającego swoje wady i zalety (zalety również!), decyzyjnego, takiego, który przyciąga ludzi dobrą radą i byciem partnerem do rozmowy. Nie ukrywam jednak, że porzucając obraz wiedzy, jako determinanta miłości otrzymywanej od innych, związałam ją bezpośrednio z kreowaniem swojego wizerunku we własnych oczach. To pułapka, w którą często wpadam. Każda „gorsza” ocena mnie dołuje. Bez wahania zapala się lampka: alarm! masz do czynienia z głupim człowiekiem, który niczego nie potrafi i nic mu się nie udaje… od wyzdrowienia po głupi sprawdzian. No i nadal boję się mówić o 4 z historii tacie, bo boję się jednego pytania, które niestety bardzo prawdopodobne, że usłyszę: a dlaczego nie 5? Nie chcę go demonizować, ale znam to z autopsji, więc nazwać tego nie mogę niestety własną, nieuzasadnioną „czarną wizją”.

No i właśnie takie siedzenie w domu i nic nierobienie zabijało moje morale. Krzyczało: marnujesz czas. Mogłabyś w tym momencie działać w organizacji, chodzić na praktyki lub staż, uzupełniać CV, zdobywać doceniane przez pracodawców doświadczenie, nawiązać kontakty w branży. Co chcesz mieć pierwsze? Menopauzę czy pozycję zawodową? Nie ma na co czekać, trzeba wejść na ścieżkę ku karierze. A z drugiej strony rozsądek: ale Ty nie masz siły, wyzdrowiej i zaczniesz działać. Tak, tak… Czekając na wyzdrowienie doczekam się tylko menopauzy, nawet nie emerytury, bo bezrobotnym się nie należy. Zdaję sobie sprawę, że tylko wywrę na sobie presję. „Musisz wyzdrowieć jak najszybciej, czas mija”. „Tak, ale nie mam siły tak szybko, muszę robić malusie kroczki, bo za dużo na raz spowoduje taki natłok wyrzutów, że cofnę się do początku.” „Jesteś beznadziejna, miałaś być krok dalej w tym miesiącu, a Ty ciągle w miejscu.” „Wiem, nienawidzę siebie za to. Poddaję się, jestem beznadziejna.”. Itd. No i właśnie te początki są najtrudniejsze. Czuję się okropnie, mam wrażenie, że nic się nie zmienia we mnie. Ciągle jest anoreksja 🙁 Ciągle nie jest tak, jakbym chciała 🙁 Zasadę „początku” przypomniały mi dziewczynki z grupy. Przecież ja też ją znałam. Ale teraz, oceniając siebie, spojrzałam jedynie krytycznie na siebie i dalej tak się przyglądam. Dziewczyny są kochane – twierdzą, że widzą zmianę we mnie, ale może to z uprzejmości? Ja mam poczucie „czarnej du**”.

No, ale dlaczego te początki są takie trudne? A no, dlatego, że nie wiemy, czego się spodziewać. Mamy zamierzony cel, ale czy nasze działania i wysiłek doprowadzą do jego osiągnięcia? Może źle się za to zabieramy i robimy sobie złudną nadzieję. Może się zawiedziemy i tak zrazimy, że już nigdy nie spróbujemy? Nie wiemy, jaki będzie efekt, czego oczekiwać. Brakuje poparcia słuszności naszych czynów, dowodów. A co jest nie do zniesienia? Czekanie. No a my na te pierwsze wyniki czekamy. Może wystarczą, żeby ocenić, czy działania są dobre. Może dadzą szansę wycofać się nim będzie za późno. Nim stracimy całą nadzieję, mnóstwo czasu, siebie, energii. Sednem sprawy jest odwaga i ryzyko. Przecież na ogół zawsze jest „coś”. „Coś”, tzn. poczucie niemożności i żal w sytuacji zrezygnowania z podjęcia próby („a co gdyby?”), albo zawód/sukces. Więc może lepiej próbować? Możemy wylosować zawód nr 1 lub zawód nr 2 – bez różnicy. A może trafi się sukces? Ślepej kurze ziarno 😉 I to występuje u każdych – zdrowych i chorych, czarnych i białych,… A u chorych jeszcze bardziej racjonalne wydaje się próbowanie. Zaraz postępuje, zadomawia się, specjalizuje w pokonywaniu nas, więc my nie możemy być gorsi.

Stop stagnacji! Stop kapitulacji! Pokażmy jej, że, do cholery, może nie zawsze robimy wszystko idealnie, ale robimy. Nie oddaliśmy jej się na zawsze. Wszyscy wiedzą, że ona wykorzysta każdą sytuację. Gorzej, gdy zupełnie nieświadomie, w koalicji z nią staną bliscy albo otaczający nas ludzie. Wiecie, właśnie ta opisana 4 z historii. Ważne, że próbowałam, że nie 3. Nie jestem „niewystarczająca” tylko dlatego, że nie napisałam strony A4 o wojnie w Wietnamie zgodnie z kluczem wykładowcy. Ale żeby to jakoś powiązać powróćmy do zaprzyjaźnionego ze mną poczucia beznadziei. Anoreksja pomalowała mój świat na szaro. Jakbym stała we mgle (albo smogu;) ) i nie widziała nic poza zasmucającą szarością. Dlatego przez długi czas nie planowałam niczego, bo w ogóle nie widziałam przyszłości. Była tylko przeszłość, która raniła i trzymała mnie w swoich ramionach. Głównie emocjonalnie. Wyobrażałam sobie czasem: skończysz studia, pojedziesz na wakacje, będziesz miała paczkę przyjaciół, kupisz sobie fajną bluzkę… Na początku określałam to w czasie, później już przestałam, bo choroba wszystko utrudniała, a rzeczywistość weryfikowała.

Tak oto nauczyłam się niczego nie planować – żeby nie czuć się przegraną, beznadziejną, niekonsekwentną, bez przyszłości. Trochę ostrożne, a trochę tchórzliwe. Niedawno doszłam jednak do wniosku, że do zmiany tego mechanizmu potrzebna mi jest właśnie wymieniona odwaga. No, ok. Wiem, nie miałam jej i dziś nie boję się przyznać do tego sama przed sobą i przed innymi. Zalążki marzeń traktowałam jak czczą gadaninę. Bla, bla, bla, bla… A żeby marzyć trzeba, przynajmniej mi, odwagi. Tym marzeniom nadałam dwie twarze. Są te teoretycznie realne (przynajmniej w mojej ocenie): studia, praca, wyjazd za granicę, życie towarzyskie. Są też abstrakcyjne: spotkać nieżyjącego aktora, umieć czarować itp.  Ja takich nie mam (choć może to nie marzenia a gdybanie?). Nie oznacza to wcale, że jest mi łatwiej. Wręcz przeciwnie. Moje wszystkie potencjalnie spełnialne pragnienia uzależnione są od jednego warunku: być zdrowym! A to jest misja ekstremalna. Ja jednak pozwoliłam sobie ostatnio trochę pomarzyć, a raczej zaczęłam się od nowa uczyć, jak to się robi. Długa choroba sprawia, że naprawdę stajemy się jak małe dziecko. Nie bez powodu mówi się, że np. anoreksja ma sprawiać, że nie „doroślejemy”. Po kilku latach musimy uczyć się wszystkiego od nowa, bo wiele rzeczy zapominamy albo poznajemy, bo nasze nie zawsze perfekcyjne dzieciństwo pozbawiło nas możliwości nabycia pewnych umiejętności.

Teraz jestem chyba inna, coś zmieniło się w mojej głowie. I nie chcę, żeby się cofnęło! Przez ostatnie kilka tygodni (z wyjątkiem obecnego, ale daj Boże, żeby skończył się zaraz i nigdy nie powtórzył) zdystansowałam się od rodziny. Nie uzależniam swojego zdrowienia od działania rodziny. Nie robię im „na złość” swoim jedzeniem, staram się nie podejrzewać o to, że mnie ciągle oceniają, obserwują i nie nakręcać swojej nerwówki, która kończy się bólem brzucha. W przeciwieństwie do „czwórki” i reakcji taty nie jest to potwierdzone, choć, cholera, jestem przekonana, że czuję ich wzrok podczas każdego ruchu żuchwą. Ale nie chcę, żeby mnie hamowali. Jestem dorosła, samodzielna, „mnie” nikt mi nie odbierze, mam swoją autonomię. Wyrzucam z głowy wyobrażenie o rodzinie-okupancie. Ale i anoreksję chcę wyrzucić. Ja nie jestem nią, a ona mną. Ona tylko próbuje mnie posiąść, ale mam nadzieję, że wystarczająca siła może ją pokonać – a ja muszę tą siłę zdobyć. Co do tej destrukcyjnej funkcji rodziny, można jedynie napisać „Bla, bla, bla, bla…”. Takie właśnie słowa budzą się w ich umysłach, gdy tylko o czymś mówię, a przynajmniej takie sprawiają wrażenie. Otóż albo widzę te same miny, które widywałam jako 7-latka mówiąca o tym, że będę aktorką, w wieku 26 lat skończę 2 kierunki studiów, znajdę super pracę, męża i dzieci – oczywiście znałam już płeć – i inne takie „rzucane na wiatr” marzenia dziecka, które nie poznało brutalności życia, albo czuję się totalnie niesłuchana.

Mówię jak do ściany, a tata i siostra zagryzają usta, by nie chlapnąć ze zdenerwowania. „Przestań zawracać mi głowę jakimiś niemożliwymi pierdołami”. To tak, jakby potwierdzali moje obawy, że nigdy nie wyzdrowieję, więc nie mam po co marzyć (nie wolno mi!) albo uważali, że nie potrafię niczego osiągnąć, te cele są dla mnie nieosiągalne. Ja sama tak zazwyczaj myślę, ale miło by było, żeby ktoś chociaż udawał, że we mnie wierzy (czyt. mam jakąś wartość, mogę coś zdziałać). Czy naprawdę nigdy nie zrobiłam niczego, co mogłoby im udowodnić, że coś tam umiem? Dla nich wszystkie moje marzenia są abstrakcyjne, nawet ich nie obchodzą. Ja to idealistka, gadająca na marne bzdury i zaprzątająca ich głowy „swoimi” marzeniami, a oni mają swoje i nie będą spełniać moich, nawet nie mają w swoim magazynku marzeń miejsca na przechowanie wiedzy o moich, bo nie zamierzają mi w niczym pomóc. Tylko czemu myślą, że oczekuję ich pomocy, a jednocześnie mają przekonanie, że ja nigdy nawet nie będę zdolna przygotować się do ich realizacji? Jeśli nie będę to nie muszą obawiać się podejmowania działań, bo nie będą one miały racji bytu. Mimo tego, jeśli chodzi o marzenia, jest to dla nich sfera tak prywatna, że budzi się w nich istny egoista. Przynajmniej w przypadku dzielenia marzeń ze mną. Takie zachowanie, obojętność, naprawdę mnie denerwuje i demobilizuje. Jak pisałam, nie oczekuję pomocy w realizacji marzeń, jedynie wiary i popartego tym zainteresowania moimi pragnieniami. Jak osiągnę cele sama, to będę nawet bardziej dumna z siebie i im szczęki opadną, ale też z pewnością się ucieszą. Ten brak mentalnego wsparcia jest przykry. Nie chcę stracić takiej „mini mobilizacji”. Błagam, nie hamujcie mnie! Ja mam wystarczająco mało wiary, żeby mi ją jeszcze odbierać. Dlatego może lepiej się nie dzielić, tylko pochwalić jak coś wyjdzie? Wiecie, wtedy nie trzeba przyznawać się do porażki. Może kiedyś zaczną wierzyć? Jak nie, to póki co trudno. Ważne, żebym ja wierzyła. Nie jest mi szkoda, że nie pomogą mi pogodzić się z ewentualnymi porażkami, bo i tak nie potrafiliby tego zrobić z ich „podejściem do moich marzeń”. To by było tylko smutnym potwierdzeniem ich przekonań o mojej niemocy. A jak wyjdzie, to się podzielę. Póki co marzę sobie cicho, śnię o marzeniach…

Ada

Dodaj komentarz