Moja historia.

Witam cieplutko wszystkich którzy czytają ten wpis.

Od niedawna jestem w wolontariacie akcji Zobacz.ZNIKAM jest to dla mnie poniekąd bardzo osobisty i dotkliwy temat i uważam to za bardzo dobrą inicjatywę dlatego chciałabym podzielić się z Wami moją historią – w wielkim skrócie, bo jednak na wszystko z dokładnością nie starczyłoby czasu by opowiedzieć..

Czytaj dalej Moja historia.

Kiedy zacznę marzyć…

Co za przygnębiający tydzień!
Wszystko było nie tak, jak powinno. Niby spędzałam czas tak, jak zwykle, a nawet starałam się podjąć jakieś działania zamiast leniwej, a raczej nudnej, egzystencji na kanapie.

Zaczęłam drugi semestr studiów, to znaczy, że pierwszy mam zaliczony 🙂 Ktoś powie, że to nic, bo proces kształcenia trwa przez całe życie, czymże jest więc jeden semestr. Wierzcie, dla mnie naprawdę oznacza on sukces, chociażby ze względu na fakt, że to już druga próba podjęcia studiów i teraz zaszłam o krok dalej niż poprzednio. Poza tym, mimo beznadziejnego stanu fizycznego i momentami psychicznego oraz „natłoku” myśli związanych z chorobą,  skutecznie utrudniających skupienie się na pozostałych aspektach życia i gaszących „światełka w tunelu”, sprawiających, że widzimy tylko czarną plamę w swoim życiu (żeby nie używać słów wulgarnych) chodziłam na te zajęcia.

Czasem nawet czerpałam z nich przyjemność, odezwałam się do kogoś, zyskałam kilku znajomych na fb (i to ja wysłałam zaproszenia – taak! przełamuję się towarzysko). No i napisałam egzaminy. Mam to na papierze 🙂 Wykorzystałam swoje cenne 1/2 roku życia zyskując wiedzę, rozwijając się, co jest moim bzikiem. Nauka była dla mnie ważna od dziecka, tak mnie nauczono, choć akurat wtedy źle to uzasadniano. Chciałam mieć dobre oceny nie dla siebie, ale dla innych – głównie dla rodziców, żeby mnie kochali. Smutne, prawda? Wiecie, jaki to stres myśląc, że każdy sprawdzian, kartkówka, odpowiedź, test zadecyduje o tym, czy mama lub tata będzie mnie kochać? Każdego dnia w szkole walczyć o miłość, którą inne dzieci mają tak po prostu? Bez względu na oceny, wygląd, wady i psikusy, jakie płatali rodzicom. Teraz nauka też jest dla mnie ważna, ale raczej widzę ją jako coś, co robię dla siebie. Chcę mieć wiedzę, wierzę, że zagwarantuje mi jakąś pozycję albo przynajmniej pomoże w jej zdobyciu.

Oczywiście pod warunkiem, że choroba nie zbojkotuje mojego życia tak, jak robiła to do tej pory. Ta idiotka o wszystkim decyduje. Niestety, ale człowiek tak tkwiący w jej sidłach, jak ja, ma mnóstwo chęci, ale i ograniczeń i czasem brak wiary lub siły.
Tak więc, wykształcenie to coś, czego zdobywanie sprawia mi przyjemność. Wpływa też na moje poczucie wartości, które spoczywa gdzieś na dnie Rowu Mariańskiego. Czuję się chociaż trochę bardziej wartościowa, nie pusta i totalnie przezroczysta. Zresztą lubię wiedzę, bo obok doświadczenia, stanowi niezbędnik „mądrego życiowo” człowieka. Człowieka znającego swoje wady i zalety (zalety również!), decyzyjnego, takiego, który przyciąga ludzi dobrą radą i byciem partnerem do rozmowy. Nie ukrywam jednak, że porzucając obraz wiedzy, jako determinanta miłości otrzymywanej od innych, związałam ją bezpośrednio z kreowaniem swojego wizerunku we własnych oczach. To pułapka, w którą często wpadam. Każda „gorsza” ocena mnie dołuje. Bez wahania zapala się lampka: alarm! masz do czynienia z głupim człowiekiem, który niczego nie potrafi i nic mu się nie udaje… od wyzdrowienia po głupi sprawdzian. No i nadal boję się mówić o 4 z historii tacie, bo boję się jednego pytania, które niestety bardzo prawdopodobne, że usłyszę: a dlaczego nie 5? Nie chcę go demonizować, ale znam to z autopsji, więc nazwać tego nie mogę niestety własną, nieuzasadnioną „czarną wizją”.

No i właśnie takie siedzenie w domu i nic nierobienie zabijało moje morale. Krzyczało: marnujesz czas. Mogłabyś w tym momencie działać w organizacji, chodzić na praktyki lub staż, uzupełniać CV, zdobywać doceniane przez pracodawców doświadczenie, nawiązać kontakty w branży. Co chcesz mieć pierwsze? Menopauzę czy pozycję zawodową? Nie ma na co czekać, trzeba wejść na ścieżkę ku karierze. A z drugiej strony rozsądek: ale Ty nie masz siły, wyzdrowiej i zaczniesz działać. Tak, tak… Czekając na wyzdrowienie doczekam się tylko menopauzy, nawet nie emerytury, bo bezrobotnym się nie należy. Zdaję sobie sprawę, że tylko wywrę na sobie presję. „Musisz wyzdrowieć jak najszybciej, czas mija”. „Tak, ale nie mam siły tak szybko, muszę robić malusie kroczki, bo za dużo na raz spowoduje taki natłok wyrzutów, że cofnę się do początku.” „Jesteś beznadziejna, miałaś być krok dalej w tym miesiącu, a Ty ciągle w miejscu.” „Wiem, nienawidzę siebie za to. Poddaję się, jestem beznadziejna.”. Itd. No i właśnie te początki są najtrudniejsze. Czuję się okropnie, mam wrażenie, że nic się nie zmienia we mnie. Ciągle jest anoreksja 🙁 Ciągle nie jest tak, jakbym chciała 🙁 Zasadę „początku” przypomniały mi dziewczynki z grupy. Przecież ja też ją znałam. Ale teraz, oceniając siebie, spojrzałam jedynie krytycznie na siebie i dalej tak się przyglądam. Dziewczyny są kochane – twierdzą, że widzą zmianę we mnie, ale może to z uprzejmości? Ja mam poczucie „czarnej du**”.

No, ale dlaczego te początki są takie trudne? A no, dlatego, że nie wiemy, czego się spodziewać. Mamy zamierzony cel, ale czy nasze działania i wysiłek doprowadzą do jego osiągnięcia? Może źle się za to zabieramy i robimy sobie złudną nadzieję. Może się zawiedziemy i tak zrazimy, że już nigdy nie spróbujemy? Nie wiemy, jaki będzie efekt, czego oczekiwać. Brakuje poparcia słuszności naszych czynów, dowodów. A co jest nie do zniesienia? Czekanie. No a my na te pierwsze wyniki czekamy. Może wystarczą, żeby ocenić, czy działania są dobre. Może dadzą szansę wycofać się nim będzie za późno. Nim stracimy całą nadzieję, mnóstwo czasu, siebie, energii. Sednem sprawy jest odwaga i ryzyko. Przecież na ogół zawsze jest „coś”. „Coś”, tzn. poczucie niemożności i żal w sytuacji zrezygnowania z podjęcia próby („a co gdyby?”), albo zawód/sukces. Więc może lepiej próbować? Możemy wylosować zawód nr 1 lub zawód nr 2 – bez różnicy. A może trafi się sukces? Ślepej kurze ziarno 😉 I to występuje u każdych – zdrowych i chorych, czarnych i białych,… A u chorych jeszcze bardziej racjonalne wydaje się próbowanie. Zaraz postępuje, zadomawia się, specjalizuje w pokonywaniu nas, więc my nie możemy być gorsi.

Stop stagnacji! Stop kapitulacji! Pokażmy jej, że, do cholery, może nie zawsze robimy wszystko idealnie, ale robimy. Nie oddaliśmy jej się na zawsze. Wszyscy wiedzą, że ona wykorzysta każdą sytuację. Gorzej, gdy zupełnie nieświadomie, w koalicji z nią staną bliscy albo otaczający nas ludzie. Wiecie, właśnie ta opisana 4 z historii. Ważne, że próbowałam, że nie 3. Nie jestem „niewystarczająca” tylko dlatego, że nie napisałam strony A4 o wojnie w Wietnamie zgodnie z kluczem wykładowcy. Ale żeby to jakoś powiązać powróćmy do zaprzyjaźnionego ze mną poczucia beznadziei. Anoreksja pomalowała mój świat na szaro. Jakbym stała we mgle (albo smogu;) ) i nie widziała nic poza zasmucającą szarością. Dlatego przez długi czas nie planowałam niczego, bo w ogóle nie widziałam przyszłości. Była tylko przeszłość, która raniła i trzymała mnie w swoich ramionach. Głównie emocjonalnie. Wyobrażałam sobie czasem: skończysz studia, pojedziesz na wakacje, będziesz miała paczkę przyjaciół, kupisz sobie fajną bluzkę… Na początku określałam to w czasie, później już przestałam, bo choroba wszystko utrudniała, a rzeczywistość weryfikowała.

Tak oto nauczyłam się niczego nie planować – żeby nie czuć się przegraną, beznadziejną, niekonsekwentną, bez przyszłości. Trochę ostrożne, a trochę tchórzliwe. Niedawno doszłam jednak do wniosku, że do zmiany tego mechanizmu potrzebna mi jest właśnie wymieniona odwaga. No, ok. Wiem, nie miałam jej i dziś nie boję się przyznać do tego sama przed sobą i przed innymi. Zalążki marzeń traktowałam jak czczą gadaninę. Bla, bla, bla, bla… A żeby marzyć trzeba, przynajmniej mi, odwagi. Tym marzeniom nadałam dwie twarze. Są te teoretycznie realne (przynajmniej w mojej ocenie): studia, praca, wyjazd za granicę, życie towarzyskie. Są też abstrakcyjne: spotkać nieżyjącego aktora, umieć czarować itp.  Ja takich nie mam (choć może to nie marzenia a gdybanie?). Nie oznacza to wcale, że jest mi łatwiej. Wręcz przeciwnie. Moje wszystkie potencjalnie spełnialne pragnienia uzależnione są od jednego warunku: być zdrowym! A to jest misja ekstremalna. Ja jednak pozwoliłam sobie ostatnio trochę pomarzyć, a raczej zaczęłam się od nowa uczyć, jak to się robi. Długa choroba sprawia, że naprawdę stajemy się jak małe dziecko. Nie bez powodu mówi się, że np. anoreksja ma sprawiać, że nie „doroślejemy”. Po kilku latach musimy uczyć się wszystkiego od nowa, bo wiele rzeczy zapominamy albo poznajemy, bo nasze nie zawsze perfekcyjne dzieciństwo pozbawiło nas możliwości nabycia pewnych umiejętności.

Teraz jestem chyba inna, coś zmieniło się w mojej głowie. I nie chcę, żeby się cofnęło! Przez ostatnie kilka tygodni (z wyjątkiem obecnego, ale daj Boże, żeby skończył się zaraz i nigdy nie powtórzył) zdystansowałam się od rodziny. Nie uzależniam swojego zdrowienia od działania rodziny. Nie robię im „na złość” swoim jedzeniem, staram się nie podejrzewać o to, że mnie ciągle oceniają, obserwują i nie nakręcać swojej nerwówki, która kończy się bólem brzucha. W przeciwieństwie do „czwórki” i reakcji taty nie jest to potwierdzone, choć, cholera, jestem przekonana, że czuję ich wzrok podczas każdego ruchu żuchwą. Ale nie chcę, żeby mnie hamowali. Jestem dorosła, samodzielna, „mnie” nikt mi nie odbierze, mam swoją autonomię. Wyrzucam z głowy wyobrażenie o rodzinie-okupancie. Ale i anoreksję chcę wyrzucić. Ja nie jestem nią, a ona mną. Ona tylko próbuje mnie posiąść, ale mam nadzieję, że wystarczająca siła może ją pokonać – a ja muszę tą siłę zdobyć. Co do tej destrukcyjnej funkcji rodziny, można jedynie napisać „Bla, bla, bla, bla…”. Takie właśnie słowa budzą się w ich umysłach, gdy tylko o czymś mówię, a przynajmniej takie sprawiają wrażenie. Otóż albo widzę te same miny, które widywałam jako 7-latka mówiąca o tym, że będę aktorką, w wieku 26 lat skończę 2 kierunki studiów, znajdę super pracę, męża i dzieci – oczywiście znałam już płeć – i inne takie „rzucane na wiatr” marzenia dziecka, które nie poznało brutalności życia, albo czuję się totalnie niesłuchana.

Mówię jak do ściany, a tata i siostra zagryzają usta, by nie chlapnąć ze zdenerwowania. „Przestań zawracać mi głowę jakimiś niemożliwymi pierdołami”. To tak, jakby potwierdzali moje obawy, że nigdy nie wyzdrowieję, więc nie mam po co marzyć (nie wolno mi!) albo uważali, że nie potrafię niczego osiągnąć, te cele są dla mnie nieosiągalne. Ja sama tak zazwyczaj myślę, ale miło by było, żeby ktoś chociaż udawał, że we mnie wierzy (czyt. mam jakąś wartość, mogę coś zdziałać). Czy naprawdę nigdy nie zrobiłam niczego, co mogłoby im udowodnić, że coś tam umiem? Dla nich wszystkie moje marzenia są abstrakcyjne, nawet ich nie obchodzą. Ja to idealistka, gadająca na marne bzdury i zaprzątająca ich głowy „swoimi” marzeniami, a oni mają swoje i nie będą spełniać moich, nawet nie mają w swoim magazynku marzeń miejsca na przechowanie wiedzy o moich, bo nie zamierzają mi w niczym pomóc. Tylko czemu myślą, że oczekuję ich pomocy, a jednocześnie mają przekonanie, że ja nigdy nawet nie będę zdolna przygotować się do ich realizacji? Jeśli nie będę to nie muszą obawiać się podejmowania działań, bo nie będą one miały racji bytu. Mimo tego, jeśli chodzi o marzenia, jest to dla nich sfera tak prywatna, że budzi się w nich istny egoista. Przynajmniej w przypadku dzielenia marzeń ze mną. Takie zachowanie, obojętność, naprawdę mnie denerwuje i demobilizuje. Jak pisałam, nie oczekuję pomocy w realizacji marzeń, jedynie wiary i popartego tym zainteresowania moimi pragnieniami. Jak osiągnę cele sama, to będę nawet bardziej dumna z siebie i im szczęki opadną, ale też z pewnością się ucieszą. Ten brak mentalnego wsparcia jest przykry. Nie chcę stracić takiej „mini mobilizacji”. Błagam, nie hamujcie mnie! Ja mam wystarczająco mało wiary, żeby mi ją jeszcze odbierać. Dlatego może lepiej się nie dzielić, tylko pochwalić jak coś wyjdzie? Wiecie, wtedy nie trzeba przyznawać się do porażki. Może kiedyś zaczną wierzyć? Jak nie, to póki co trudno. Ważne, żebym ja wierzyła. Nie jest mi szkoda, że nie pomogą mi pogodzić się z ewentualnymi porażkami, bo i tak nie potrafiliby tego zrobić z ich „podejściem do moich marzeń”. To by było tylko smutnym potwierdzeniem ich przekonań o mojej niemocy. A jak wyjdzie, to się podzielę. Póki co marzę sobie cicho, śnię o marzeniach…

Ada

BEZ cz. II

Aby nie rzucać słów na wiatr, czas powrócić do tematu „BEZ”.
Skoro minęły już Święta i Nowy Rok, a wraz z tym wróciliśmy do nudnej codzienności (poniekąd bardzo dobrze, że tak się stało), to mogłam uwolnić swoją głowę i odzyskać chęć na to, co bez wątpienia lubię, czyli dzielenia się swoimi przemyśleniami. Oczywiście, pozostaje jeszcze sprawa sesji, ale uznałam, że tak niewdzięczne zjawisko nie zasługuje na to, żeby poświęcić mu jeszcze więcej czasu niż samo sobie przywłaszcza. Winny musi ponieść karę!

Skoro już o czasie mowa, to obiecuję, że postaram się, aby było krótko, zwięźle i na temat, ale wiemy jak to z tym staraniem bywa… Cóż poradzę na to, że milion myśli śmiga mi, gdy tylko siadam do pisania i chcę się nimi podzielić? W każdym razie, postaram się, aby nie stworzyć rozprawy filozoficznej, a jedynie artykulik, a właściwie – notatkę.
Jak już wspominałam we wcześniejszym wpisie, słowo „BEZ” nie musi wcale być negatywne. Jednak mi osobiście, automatycznie tak się kojarzy, przynajmniej w pierwszej chwili, gdy tylko dotrze do mojej świadomości. Ostatnio myślałam o tym, co daje mi choroba. Dociekliwie szukam powodu, dla którego wciąż się jej trzymam, mimo iż nie chcę. Gdybym go znalazła, mogłabym zastąpić funkcję, którą pełni w moim życiu czymś innym. Ok, to sposób radzenia sobie ze stresem, niepewnością, ale ja czuję, że może być jeszcze coś…

Anoreksja dała mi dużo, dużo złego. Cierpienie, ciągłe poczucie BEZsilności, czasem też i BEZsenność (związaną raczej z natłokiem myśli i zmartwieniami, a nie biologicznymi anomaliami). Może nawet nie tyle dała, ile nasiliła i ukazała te „słabe” strony mojej osoby, które kiełkowały już od dawna w niepewnej i smutnej istotce. BEZczelnie obnażyła błędy przeszłości, brak BEZwarunkowej miłości i ciepła oraz wsparcia i BEZpieczeństwa. W zamian pojawił się strach. Strach, że z dnia na dzień będzie tylko gorzej. I tego nie zniosę. Nie zniosę swojego życia i samej siebie. Tak okropnej, nudnej, chorej, słabej, nieatrakcyjnej i samotnej. Ten, kto uważał na polskim (punkt dla Niego!;) ), doskonale wie, co mam na myśli pisząc „istna grecka tragedia”. Jedyne, co miałam to wrażenie, że biorę udział w jakimś nieuchronnym procesie, który prowadzi wprost do klęski. Zastanawiałam się jednak, co owa klęska oznacza i kiedy nastąpi. Z każdym ciosem losu płakałam i pytałam, sama nie wiem już kogo – ile jeszcze? Bo skoro teraz nie nadszedł Armagedon, to znaczy, że będzie JESZCZE gorzej?! Litości! Wraz z przekonaniem, iż nie potrafię trwającego procesu zatrzymać, tworzyło to istną mieszankę rozpaczy i zagłady.

Anoreksja jest BEZlitosna 🙁 Sadystka to za mało powiedziane. Biorąc pod uwagę jej zdolności, to istny komplement. Właściwie, to żaden język nie zna słowa godnego takiej małpy. BEZustannie kopie leżącego, tylko żeruje na ludzkiej uległości. Nie umknie jej żaden moment zawahania, potknięcie. BEZ skrupułów je wykorzysta, a wtedy to już człowiek wpada jak śliwka w kompot. Niejeden raz myślałam, że moje życie jest BEZ sensu. Szczerze, nadal miewam takie dni. No bo jak tu znaleźć sens w zwykłym egzystowaniu? Tak, bo to nawet nie życie, tylko egzystencja. Choroba osłabia nas fizycznie i psychicznie. Nie mamy ani siły, ani ochoty na kontakty z innymi ludźmi. Odcinamy się od społeczeństwa, stajemy się wyobcowani. Być może w przypadku osób, które chorują krócej niż ja, takie zjawisko nie miało miejsca. Być może zależy to też od osobowości człowieka, ale i ona zmienia się w czasie choroby.

Patrząc na swoje doświadczenie, pierwsze lata choroby nie ukazywały mi aż tak brutalnie jej ciemnych stron. Mało osób wiedziało o mojej anoreksji, znajdowałam w sobie zapasy siły, by wyjść z domu, starałam się ukryć jak najdokładniej to, że nie rozwijam się jak swoi rówieśnicy (tzn. nie mam podobnych potrzeb – kino, imprezy), że wolę zamknąć się w swoim hermetycznym świecie, a przynajmniej tak mi się wydaje.
Z upływem lat, stało się oczywiste, że nie można, a raczej nie da się dłużej ukrywać prawdy. Ona zresztą sama się ujawniała. Już nie byłam tylko bardzo chudą dziewczynką, ale kościotrupkiem z szarą cerą i workami pod oczami. Moja posturka nie mieściła w sobie całego żalu i bólu, więc coraz częściej dzieliła się problemami ze znajomymi. Już zabrakło wymówek, dlaczego nie idę na imprezę, dlaczego nigdy nie jem nic poza domem, a w końcu, dlaczego jestem w szpitalu.
Więc stało się. Zaufany krąg wiedział z samego źródła, reszta na pewno się domyślała. Przyjaciółki próbowały ratować, wspierać, angażować w życie towarzyskie. Gdy one walczyły o mnie, ja miałam chwilę wytchnienia, ale też traciłam czujność. 7 lat od usłyszenia bolesnej diagnozy wszystko zaczęło wyglądać inaczej. Obecnie nie jestem już po prostu nigdzie zapraszana, nie mam zbyt wielu znajomych, zapomniałam, jak to jest poznawać ludzi. Sama nigdy nie wyciągam pierwsza ręki – mam obsesję na punkcie tego, że ktoś pomyśli, że się narzucam, a tego nie chcę, a gdy pałeczkę przejmuje druga strona, kulę się jak jeż. BEZustannie kiełkuje we mnie poczucie BEZnadziejności. Frustracja i doświadczenia z przeszłości karzą mi żyć w przekonaniu, że jestem nudna i BEZwartościowa.

Nie mam nic do zaoferowania, dlatego NIKT nie chce się ze mną nawet zaznajomić, o przyjaźni nie mówiąc. Wiecie, kiedyś wierzyłam, że na świecie jest tyle ludzi, że na pewno każdy znajdzie swoją bratnią duszę. Tylko, cholera, teraz mam wrażenie, że po raz kolejny jestem „wybrańcem losu” w negatywnym tego słowa znaczeniu. Nie jest to żadna kokieteria. Ja po prostu stanowię beznadziejny przypadek – nudna, szara, głupia, nieciekawa, brzydka jak noc i na dodatek chora. Skoro właśnie Ziemia jest tak zaludniona, to po co przyjaźnić się z kimś takim jak ja? Jest kilka miliardów innych, ciekawszych, „lepszych” kandydatów. Przyjaźnie, tak ważne dla mnie, rozpadły się. Dlaczego? Z mojego powodu, tzn. z powodu (a raczej z winy!) anoreksji. Obie zaufane dusze, którym jako jedynym powierzyłam swój sekret, napisały okrutne, ale szczere smsy, stwierdzając, że nie mają siły na podtrzymanie znajomości i jakoś „tego” nie widzą.
Zostałam sama jak palec. I to akurat teraz, kiedy zaczęłam odczuwać okrutną pustkę i miałam nadzieję na rozpoczęcie „normalnego” życia. Odebrałam to jako ogromny cios. Taki prosto w środek brzucha. Dlaczego teraz? Dlaczego wtedy, kiedy chcę wszystko naprawić? Dlaczego wszyscy mnie zostawiają? A co, jeśli teraz zrezygnuję? Poddam się? Znów wrócę na tor zmierzający do tej zagłady? NIE! Nie mogę, nie chcę!

To dopiero jest BEZ sensu. O przyjaźni i o tym, co czuję w związku ze wspomnianymi wydarzeniami jeszcze napiszę, ale to oddzielna, smutna historia. Boże, daj mi teraz siłę, aby się nie poddawać. Walczyć BEZ końca. BEZustannie iść do przodu, jak w jakimś transie. Widzieć tylko cel i nie spocząć, dopóki nie zostanie osiągnięty. BEZpośrednio stawiać czoła przeciwnościom, nie uciekać przed konfrontacją, nauczyć się wierzyć, że potrafię wygrać batalię o siebie i, co istotne, przekonać wewnętrzne „ja”, o ile jeszcze nie zostało dobite i upodlone do końca, że zasługuję na walkę o siebie, że jest o co, a raczej o kogo. Póki co, to w to nie wierzę 🙁 , lecz mimo swojej niewiary próbuję pozbierać swoje pokawałkowane życie, ale jest to raczej na zasadzie eksperymentu. A! Zobaczymy, jak to będzie, jak coś zrobię. A wiecie, ja bym chciała być pewna, że to, co robię jest słuszne. Właśnie wypracować w sobie takie przekonanie, że wiem, do czego prowadzą moje działania i widzieć tylko opcję ZWYCIĘSTWO, a nie wszędzie „czarne chmury”, lub mgłę, w której błądzę.

Anoreksja zbyt długo BEZkarnie siała spustoszenie w moim życiu. Mam ochotę wykopać ją na odległy kontynent – na to jeszcze znajdę siłę. Ok, nie potrafię powiedzieć komuś prosto w twarz czegoś niemiłego, muszę być naprawdę wkurzona. I teraz już chyba jestem. Więc powiem anoreksji kilka, a raczej kilkanaście soczystych słówek, mam nadzieję, że już niedługo ;( W walce z taką przeciwniczką trzeba wyposażyć się w cierpliwość i BEZkompromisowość. I to nie tylko chory, ale i jego bliscy. Tej kreaturze nie można odpuszczać. Jak już pisałam, wykorzysta każdy moment, aby zaatakować. I będzie to robić, ale naszym (cholernie trudnym) celem jest to, aby role się odwróciły i aby teraz ona postępowała BEZskutecznie. Walka może, a w moim przypadku jestem wręcz przekonana, że będzie trwać dłuuuugo. Nieraz, gdy o tym myślę, widzę BEZkres. To też nie daje mi spokoju. Owe zmartwienia znów powodują BEZsenność i stwarzają pesymistyczne myśli. Ale ja chcę je ignorować i próbuję ze wszystkich sił.

Mimo iż już nie pamiętam, jak to jest być zdrowym, jest to nieważne. Nauczę się. I choćby była to nauka żmudna i niełatwa, to podejmę się jej, bo wierzę, że mogłaby uczynić mnie w końcu (nie, nie znów, ale w końcu) wystarczająco szczęśliwą. Po prostu wolną. Po prostu sobą. Bo tak na dobrą sprawę, wiem, jakim byłam dzieckiem, jaką byłam nastolatką tylko trochę, ale teraz chcę w końcu poznać prawdziwą, dorosłą mnie – bez płaszcza anoreksji. Przecież tkwiąc w jej szponach jestem definiowana jako jedna z wielu wielu „innych” chorych, anorektyczek. Społeczeństwo przypisuje nam ogólne cechy, nie widząc jednostki. Nie dziwię się, skoro sama nie traktuję siebie jako jednostki, bo nie potrafię określić swojego prawdziwego „ja”, jest mi obce. A przecież nigdy nie chciałam być jedną z wielu. Moim celem od zawsze było robienie czegoś „swojego”, wyróżnienie się czymś, posiadanie czegoś do zaoferowania. I właśnie ten cel widziałam przed sobą i go realizowałam – tak, jak chciałabym realizować cele teraz. Paradoksalnie, na początku właśnie używałam anoreksji do zwracania na siebie uwagi, a przecież prowadziło to tylko do wrzucenia do worka z napisem „ta anorektyczka”. Nieważne stały się moja osobowość, towarzystwo, a później same jakoś zanikły, nieużywane. BEZsprzecznie i BEZapelacyjnie deklaruję, iż chcę nauczyć się być sobą, żyć. Samotność zabija mnie, choć lubię pobyć sama, poczucie, że jest ktoś, kogo obchodzę, dla kogo w ogóle istnieję, jest ważne. Nie wspominam o BEZwarunkowej miłości. Mam ją od najbliższej rodziny, może kiedyś dostanę także od kogoś innego. Zacznę robić coś dla siebie. BEZ wyrzutów. BEZ wyrzutów jeść, żyć, sprawiać sobie, a przy tym też innym, przyjemność, być szczerą, gdy coś mi nie pasuje i nie żałować. A może nawet kiedyś wybrać się na BEZy.

BEZ

Znacie kogoś, kto „przykleił się” do jakiegoś słowa? Albo to raczej słowo „przykleiło się” do niego? Zazwyczaj jest to od razu zauważalne i dość denerwujące. Na przykład wielu ludzi po każdym wypowiedzianym zdaniu dodaje „no nie?”, tak, jakby szukali potwierdzenia. Inni zaś używają jako przecinka słowa „no”. Ostatnio właśnie, zupełnie przez przypadek, siedząc jak zwykle na kanapie i szukając usprawiedliwienia dla swojego lenistwa, postanowiłam zafundować sobie osobistą lekcję filozofii. O ironio! Jest to jeden z wykładów, na których nie byłam ani razu od kiedy rozpoczęłam studia. I to nie dlatego (jak w przypadku kilku innych), że są w konflikcie z godziną moich posiłków (typowy problem osoby z zaburzeniami odżywiania) czy odbywają się późno i i tak spałabym na nich (owszem, 6 godzin na uczelni to dla mojego organizmu wystarczający wysiłek, więcej na 1 raz nie pociągnę 🙁 ), ale dlatego, że filozofia brzmi dla mnie arcyokropnie. Podpisuję się pod zasadą – nie oceniaj niczego, a zwłaszcza nikogo!, po pozorach, ale od każdej przecież są wyjątki. Postanowiłam już dawno, że filozofia będzie moim. I jeszcze jedna dygresja, nie myślcie, że wyniosłam to ze swojego „idealnego, świecącego przykładem” domu. Tego nauczyła mnie anoreksja.

Paradoks polega na tym, że im bardziej sama przywiązywałam uwagę do swojego wyglądu, a raczej tuszy, (chociaż wtajemniczeni wiedzą, że to nie o to tak naprawdę chodzi), tym bardziej odkrywałam, że nie ma ona dla mnie ŻADNEGO znaczenia w ocenie innych osób. Zresztą, tak, jak napisałam, to nie superwygląd jest celem samym w sobie. Właściwie to im bardziej wplątywałam się w anoreksję, tym mniej chciało mi się na siebie patrzeć. Czułam bezsilność patrząc w lustro. Co zrobić, by wyglądać lepiej, a nie jak kościotrup (nie, nie jestem ślepa i widzę kości wystające na mojej twarzy, podkrążone oczy, bladą, cerę i ostatnie dwa włoski na głowie), ale nie musieć jeść? Dlaczego?

Bo jedzenie to czynność, którą znienawidziłam. Miałam ochotę pstryknąć palcami i w momencie przybrać kilka kilogramów, ale bez konieczności jedzenia, bo budziło we mnie skrajne emocje. Znienawidziłam gotować, wąchać , oglądać – robić wszystko to, co robi większość osób odmawiających sobie jedzenia, w tym kiedyś i ja. Kojarzyło mi się to z traumą, było równie „niemiłe” jak szczepionka dla małego dziecka.

Wrócę jednak do tematu początkowego, bo chyba zbyt daleko od niego odbiegłam. Ale to przez to, że mam mnóstwo przemyśleń na temat wszystkiego, o czym piszę. Dawno niczym się nie dzieliłam na blogu, więc jest tego trochę w moim „schoweczku”. Ale o studiach, „idealnej” rodzinie i zmianach u mnie będzie nieco w kolejnych wynurzeniach. Tak więc, moja lekcja filozofii doprowadziła mnie do zaskakującego wniosku. Otóż istnieją słowa, które „wślizgują” się w nasze wypowiedzi praktycznie niezauważalne. Dlatego też nie denerwują nas tak bardzo i nie zwracamy na nie uwagi. No, ok! W czym więc problem? Ważne, żeby przekazać sens wypowiedzi. Niby tak, ale co, jeżeli zamiast oddziaływać na nas bezpośrednio (np. właśnie denerwując nas), podświadomie czynią nas jakimiś? Już tłumaczę, o co mi chodzi. Podświadomość, będąca dla człowieka totalną zagadką, jest w moim przekonaniu tak skomplikowanym obszarem, że budzi mój lęk. Mogę sobie obiecać, że będę miała pozytywne nastawienie do życia, nastroję się optymistycznie na coś, ale moja podświadomość może spłatać mi figla. Wolę z nią nie zadzierać, ale też jest dla mnie tak obca, że nie wiem, co robić aby jej nie rozzłościć. W moim przypadku, każdy numer, jaki może mi wywinąć, jest związany z chorobą, nasilonym atakiem anoreksji sprzymierzonej z depresją i malkontenctwem. Takie moje prywatne „państwa Osi”. W przeciwieństwie do mnie, one dokładnie wiedzą, jak manipulować podświadomością. Ich atak, choć czasem sprowokowany niechcący przeze mnie, jest nieoczekiwany i agresywny, dlatego też tak bardzo się go boję. W starożytnej Grecji określiłabym to tak: Nie boję się tego, na co sama mam wpływ, ale tego, co przygotował dla mnie nieznany los.”.

Na tej podstawie właśnie mogą działać na nas niektóre słowa. Ja złapałam się na tym, choć prawda jest taka, że dotyczy to większości ludzi, że ciągle używam słowa „bez”. Wprawiło mnie to w osłupienie. Dlaczego? Otóż dlatego, że moja pesymistyczna natura wszczęła alarm. „Halo! Musisz być cholernie nieszczęśliwą osobą, skoro cały czas czegoś Ci brakuje! Ty pechowcu!”. No, bo któż nie zgodzi się ze stwierdzeniem, że „bez” oznacza jakiś brak. Teraz przyznajcie, proszę, że „bez” jest również Waszym codziennym towarzyszem. A teraz możecie zaprzeczyć, a nawet powinniście: „bez” jest słowem negatywnym. Oooo… tak. O tym od razu pomyślałam. Moje czarne myśli powędrowały w kierunku straty, tęsknoty itp. Ale dlaczego? Po pierwsze, wiem, że nie można mieć wszystkiego i muszę się z tym pogodzić, a nie tupać nóżką jak małe dziecko, dopóki czegoś nie dostanę. Po drugie, przecież ja nie chcę wszystkiego, obecnie to chcę właściwie tylko jednego. ZDROWIA! No, a oprócz tego, możemy nie mieć wszystkich rzeczy negatywnych – i wtedy będzie pozytywnie! (Jeeej, co za odkrycie;))

Tak też doszłam do wniosku, że „bez” nie jest takie złe, jak mi się wydawało i postanowiłam dać mu szansę. Od lat wierny towarzysz mojego życia, tworzący idealną parę z „nadzieją”, ojciec tzw. „beznadziei”. Od kiedy tylko choruję, mam wrażenie, że definiuje ona wszystko, co wydarza się wokół mnie, ale też dzieje się ze mną. Moje całe życie od tych 7 lat opisać można tym jednym słowem, bo poza tym, jest ono puste. Nie zrobiłam niczego ważnego, nie rozwinęłam się tak, jakbym chciała, nie spełniłam żadnego marzenia, żadnego nowego też nie stworzyłam, nie poznałam ani siebie, ani żadnych interesujących ludzi, nie zrobiłam niczego, aby wyglądać lub czuć się lepiej (wierzcie mi, bardzo chciałam, ale po prostu nie wyszło), nie stałam się dla nikogo szczególnie ważna, a przede wszystkim nie wyzdrowiałam.

Mam poczucie, że do pewnego momentu w moim życiu wszystko było tak, jak sobie zaplanowałam albo przynajmniej tak, jakbym chciała sobie zaplanować. Wiecie, nie planowałam mieć super prababci. Nie zaprogramowałam się na to, żeby mieć fajnych znajomych od czasów przedszkola. A jednak… tak się stało. Później weszło to na wyższy poziom. Brałam sprawy w swoje ręce: założyłam sobie, że zajmę wysokie miejsce w konkursie i tak było, że skończę szkołę z czerwonym paskiem – i tak było, że spędzę miło dzień – i też tak było! Czasem nawet współczułam innym, że tak nie potrafią. Hmmm… co za szczęściara! Myślicie? Ja, patrząc na to z boku, też. Ale ponieważ totalnie „z boku” nie jestem, to wiem, że to tylko złudzenie.

Tak naprawdę te rzeczy, na które miałam wpływ, rekompensowały mi porażki w realizowaniu ukrytych, podświadomych pragnień. (! już coś wspominałam Wam o niebezpiecznej podświadomości, ha?) Nie miałam cudownego domu (mimo iż kompletny, z pozoru normalny), nie miałam poczucia bezpieczeństwa, pełnej akceptacji mojego wyglądu, nie realizowałam marzeń (ale jako mała dziewczynka żyłam w przekonaniu, że na ich realizację mam jeszcze czas i na pewno kiedyś on nadejdzie). Teraz, choć nadal młoda, wiem, że wszystko może się szybko skończyć (tego nauczyła mnie choroba) i nie chcę z niczym czekać. Chcę czuć, że ciągle się coś zmenia, rozwijam się, sama potrafię zaspokoić niektóre swoje potrzeby, jestem samodzielna, umiem czegoś dokonać, moje życie nie jest totalnie zależne od innych. Sprzeciwiam się monotonni i stawianiu swoich potrzeb gdzieś na końcu szeregu. Do tej pory było tylko rozpamiętywanie przeszłości, myślenie: gdybym nie była chora, to…

Ale jestem! Nie, nie planowałam tego! Stało się, ale to będzie jedna z tych rzeczy, które,daj Boże, odkręcę. Każde zdanie zaczynałam od: Jak wyzdrowieję… Nie! Jestem zmęczona odkładaniem wszystkiego, stawianiem sobie warunków, jakby to, co chcę zrobić miało być nagrodą otrzymaną jedynie wtedy, kiedy pokonam anoreksję. Nie jestem dzieckiem, które dostanie lizaka tylko wtedy, gdy będzie grzeczne. TY OBRZYDLIWA MAŁPO, nie powstrzymasz mnie przed działaniem. Nie zostanę w twoich sidłach i nie będziesz ustawiała mi hierarchii. To, że ciągle szepczesz mi do ucha, nie znaczy, że nie mogę cię zagłuszać, aż to tobie znudzi się bycie wredną i poczujesz, się niepotrzebna i bezskuteczna, beznadziejna, tak, jak ja przez ciebie. Dobrze wiesz, że walka z tobą jest trudna, dlatego ciągle każesz mi czekać aż wyzdrowieję, żeby zacząć ŻYĆ. Masz nadzieję, że będziesz mnie tak mamić obietnicą, że to kiedyś nadejdzie, jednocześnie zadając cios za każdym razem, gdy czuję frustrację i ograniczenie wynikające z choroby? Że będziesz ze mną na zawsze, BEZ końca? (Strach ogarnia mnie na samą myśl o tym, a palce nie chcą wystukać słów na klawiaturze).

Wiem, nie wszystko mogę zrobić BEZ wyzdrowienia, ale są rzeczy, które mogę, a nawet powinnam. Tak bardzo czuję się samotna. Nie mam żadnej paczki znajomych, tkwię w domu, zupełnie niepotrzebna. W moich snach często pojawiają się znajomi z dzieciństwa, budzę się i znów… pustka. Miesiąc temu odważyłam się napisać do przyjaciółki, takiej prawdziwej, z gimnazjum. M., zawsze dziwiłam się, że chcesz się ze mną przyjaźnić. Zresztą, nadal trudno mi uwierzyć w to, że ktokolwiek mógłby tego chcieć. Ty jednak polubiłaś mnie BEZ względu na wszystko. Uwierzcie, było zimne październikowe popołudnie, spędziłam 5 godzin na uczelni (z czego 2,5 było zmarnowane na wykład, który odwołano), a ja poszłam, żeby w końcu się z Tobą zobaczyć. Poszłam z duszą na ramieniu – „Co powie jak mnie zobaczy?”. „Może spotyka się tylko po to, żeby definitywnie się pożegnać?”. Miałam podstawy tak sądzić, bo jedną przyjaciółkę już straciłam. Tak, przez anoreksję! To jej wina! I nie mam jej tego za złe (tzn. przyjaciółce). Sama nie zniosłabym takiego dystansu, jaki między nami powstał, braku spontaniczności, mojej wiecznie skwaszonej miny, wyalienowania. M. czekała na mnie, taka jak kiedyś, moja przyjaciółka. Zaczęłyśmy rozmawiać i jakoś poszło. Nie było zupełnie „luźno”, ale takie jedno, zwykłe, krótkie spotkanie (M jest dość zajętą osobą) wystarczyło, aby poprawić mi humor i rozjaśnić pochmurny i nudny dzień.

Po co o tym piszę? Po pierwsze, dlatego, że tego dnia odkryłam, że nawet jeśli mi się nie chce, to warto czasem spróbować, bo może okazać się tym, czego potrzebuję. Tego dnia pokonałam chytrą podświadomość 🙂 Po drugie, aby pokazać, że człowiek sam naprawdę może siebie nie znać (choć wiem, że moja wiedza na temat samej siebie leży i kwiczy, to jednak nie sądziłam, że do takiego stopnia nie potrafię określić czego tu i teraz potrzebuję, na co mam ochotę, a na co nie 🙁 ). Jest też trzeci powód – alegoria. Może z tym dniem, z tą jedną niedzielą, jest tak jak z moim życiem? Mimo iż w połowie totalnie BEZnadziejne, to druga połowa nadal może okazać się czegoś warta, ale to ja podejmuję decyzję.

Tak więc, ostatnio, natchniona jak zwykle snem, odezwałam się do mojej ostatniej deski ratunku. W swoim życiu miałam kilku znajomych, ale tylko 4 prawdziwe przyjaciółki. K. znam od przedszkola. Jej blok widać z mojego balkonu. Spędziłyśmy razem liczne godziny jako smarkule. Siedziałyśmy w jednej ławce w podstawówce, a popołudniami plątałyśmy się po osiedlu. Chodziłyśmy do tego samego gimnazjum, na lekcje j. angielskiego, byłyśmy na wspólnych koloniach. Wyobrażałam sobie, że gdy dorośniemy, będziemy razem wynajmować domki letniskowe na lato i jeździć tam z paczką. Posiadając dowody osobiste w portfelach i niezależność od rodziców, pojedziemy razem na narty, będziemy szaleć w dyskotekach, na naszych osiemnastkach. Będzie taką moją towarzyszką doli i niedoli. To z nią i naszą gromadą zrealizuję marzenia o podróżach,(sama bałam się trochę wyjeżdżać, a z rodziną to już żadna atrakcja w pewnym wieku), to ona doradzi w sprawach sercowych i to z nią będę malować paznokcie, pić wino i jeść lody oglądając Bridget Jones na piżama party.

Odezwanie się przyszło mi z wielkim trudem. Miałam te same wątpliwości, które krążyły przed spotkaniem z M. Bałam się, że K. może mieć już dosyć tego, że „przypominałam” sobie o niej od czasu d czasu i zrywałam kontakt. Przypomniałam sobie jednak jej słowa, które wypowiedziała w dniu moich ostatnich urodzin, kiedy to rozmawiałyśmy. Tłumaczyłam jej ze łzami w oczach, starając się jednocześnie utrzymać wesoły głos w słuchawce, że nie odzywałam się, bo było mi po prostu wstyd. Wstyd ze względu na to, jak wyglądam, jak pokażę się jej, jej rodzicom, znajomym z gimnazjum, z którymi tworzy obecnie wspaniałą paczkę. Myślałam, że pęknie mi serce, gdy zdradziła, że widząc mnie zimą na pętli autobusowej przeraziła się. Było mi tak strasznie głupio i wstyd. Ona na prawdę się martwiła! Pewnie zastanawiała się: Gdzie jest ta dawna Ada? I szybko odpowiedziała sobie w myślach: Chyba odeszła na zawsze, jest już stracona.

Teraz też płaczę. Piszę o tym i nie potrafię powstrzymać łez. Mam ochotę ją za to przeprosić. Żal mi tych wszystkich lat, które straciłam chorując i alienując się w domu, podczas gdy K przeżywała swoje prawdziwe „nastoletnie” chwile. Czy będzie chciała mnie w swojej grupie? Czy nie będzie się mnie wstydzić? A może będzie się ze mną kolegować, ale nie pokonamy dystansu między nami i nie nadrobimy tych straconych lat. Nie będę rozumiała grupowych żartów, nawiązujących do śmiesznych sytuacji z ich wspólnie spędzonych chwil, nie będę kimś, z kim będą się czuli swobodnie. Znowu naszły mnie te same myśli. I choć nie chcę o sobie myśleć jak o kimś, kogo nie polubiłabym za żadne skarby, kimś, kto odpycha ludzi i ich nie lubi (choć tak wcale nie jest, ja po prostu nie chcę się narzucać, nie umiem jeszcze poznawać ludzi, bo ten etap mnie ominął), to zbyt dużym wyzwaniem wydaje mi się obecnie zmiana sposobu myślenia o sobie.

Właśnie przed tym uciekłam w anoreksję. Przed osądem innych, przed ewentualnym skrzywdzeniem przez kogoś. Uniknęłam skutecznie kontaktu z otoczeniem. Pozorny parasol bezpieczeństwa okazał się jednak dziurawy. Tracąc coraz bardziej na wadze, skazywałam się na ostre spojrzenia przechodniów, nieuczciwe oceny lekarzy pozbawionych empatii lub wiedzy na temat przyczyn choroby (o! modelką się zachciało być!). Poza tym, stojąc pod owym parasolem porządnie przemokłam. Właściwie to, po tylu latach, już tonęłam. Tonęłam w rozpaczy i samotności. Dlaczego w ogóle go rozłożyłam? A! No i dochodzimy do miejsca, w którym znów była to podstępna podświadomość. Dom. To w nim nauczyłam się, że na wszystko trzeba zasłużyć,nawet na miłość. Że człowiek ciągle jest oceniany, a o jego wartości świadczą tylko jego osiągnięcia. Kto więc chciałby się narażać? Byłam już zmęczona nieustannym działaniem. Potrzebowałam chwili oddechu w codziennym zabieganiu o dumę rodziców, o bycie zauważoną. Wygodniej było unikać oceny. Szkoda, że ta „chwila” trwa już 7 lat 🙁 .

Podczas naszej rozmowy K. dodała, że nie musiałam się wstydzić, bo jesteśmy dorosłymi ludźmi i ona rozumie, że jestem chora. Po pół roku wciąż dzwonią mi w głowie te słowa, ale dopiero teraz rozumiem ich znaczenie jako przekaz, żeby nie odkładać życia „na później” i zaproszenie do odnowienia jakichś kontaktów. Tak po prostu, BEZinteresownie (bo ja na razie nie mogę niestety nikomu nic zaoferować oprócz siebie, a to raczej mało ciekawe). Nie musiałam sobie na to zasłużyć, a właściwie nie zasłużyłam, a jednak… Moja długoletnia przyjaciółka, taka pozytywna dusza. Zawsze, nie żartuję!, uśmiechnięta i optymistyczna. Dziękuję, że jesteś takim promyczkiem dla wszystkich dookoła siebie i że mogę wspominać twój uśmiech wtedy, kiedy jest mi smutno.

Jedna uwaga! Kiedy w moim życiu było naprawdę ciemno i BEZsilność rozrywała mnie od środka nie potrafiłam zupełnie odnaleźć sensu życia. Taki BEZsens. BEZ sensu wydawało mi się robienie czegokolwiek, czułam BEZustanną frustrację. I choć chciałabym napisać receptę na to, jak się ogarnąć, to, mimo iż, ten pesymizm trochę odpuścił ostatnio, to nie potrafię doradzić dlaczego. Każdego wieczora kładę się do łóżka ze strachem, że jutro on powróci. A ja chcę żyć BEZ strachu. Z poczuciem całkowitego wpływu na siebie i swoje życie (nie mylić z kontrolą). Nauczyć się, że nie da się przebrnąć przez świat BEZbłędnie i pozwolić sobie na te błędy. Wyciągać z nich wnioski i naprawiać to, co zepsute. Wtedy też idziemy do przodu, uczymy się czego, rozwijamy się. Najgorsza jest stagnacja. Właściwie, dopóki czegoś nie spróbujesz nie wiesz, czy będzie to porażką czy sukcesem. NIE WIESZ. A ja wolę wiedzieć! Ja chcę wiedzieć, jakie są skutki! W ogóle, od zawsze chcę wiedzieć wszystko, czego można się dowiedzieć i korzystam z każdej okazji, żeby wiedzę zdobywać. Zamiast oglądać bzdurne seriale (choć umówmy się, że czasem każdy tego potrzebuje), czytam książki i informacje ze świata. Rozwiązuję krzyżówki i sprawdzam każde słowo, którego nie znam, oglądam teleturnieje, a słuchając piosenki wsłuchuję się w jej słowa i tłumaczę na polski :). Życie BEZ próbowania, które miało pozornie chronić, zabija mnie wewnętrznie. Mechanizm nakręca się sam. Pojawia się frustracja, brak postępu i poczucie BEZnadziejności, tkwienia w miejscu, w dodatku niewłaściwym. W jakimś niewygodnym kombinezonie, który gryzie, ale może jednak jest wygodniejszy niż to, co miałabym nosić zamiast niego. Nie! Jeśli jest niewygodny, to nie chcę go nosić. I będę zmieniać te kombinezony, dopóki nie znajdę wymarzonego. c.d.n.