Kiedy zacznę marzyć…

Co za przygnębiający tydzień!
Wszystko było nie tak, jak powinno. Niby spędzałam czas tak, jak zwykle, a nawet starałam się podjąć jakieś działania zamiast leniwej, a raczej nudnej, egzystencji na kanapie.

Zaczęłam drugi semestr studiów, to znaczy, że pierwszy mam zaliczony 🙂 Ktoś powie, że to nic, bo proces kształcenia trwa przez całe życie, czymże jest więc jeden semestr. Wierzcie, dla mnie naprawdę oznacza on sukces, chociażby ze względu na fakt, że to już druga próba podjęcia studiów i teraz zaszłam o krok dalej niż poprzednio. Poza tym, mimo beznadziejnego stanu fizycznego i momentami psychicznego oraz „natłoku” myśli związanych z chorobą,  skutecznie utrudniających skupienie się na pozostałych aspektach życia i gaszących „światełka w tunelu”, sprawiających, że widzimy tylko czarną plamę w swoim życiu (żeby nie używać słów wulgarnych) chodziłam na te zajęcia.

Czasem nawet czerpałam z nich przyjemność, odezwałam się do kogoś, zyskałam kilku znajomych na fb (i to ja wysłałam zaproszenia – taak! przełamuję się towarzysko). No i napisałam egzaminy. Mam to na papierze 🙂 Wykorzystałam swoje cenne 1/2 roku życia zyskując wiedzę, rozwijając się, co jest moim bzikiem. Nauka była dla mnie ważna od dziecka, tak mnie nauczono, choć akurat wtedy źle to uzasadniano. Chciałam mieć dobre oceny nie dla siebie, ale dla innych – głównie dla rodziców, żeby mnie kochali. Smutne, prawda? Wiecie, jaki to stres myśląc, że każdy sprawdzian, kartkówka, odpowiedź, test zadecyduje o tym, czy mama lub tata będzie mnie kochać? Każdego dnia w szkole walczyć o miłość, którą inne dzieci mają tak po prostu? Bez względu na oceny, wygląd, wady i psikusy, jakie płatali rodzicom. Teraz nauka też jest dla mnie ważna, ale raczej widzę ją jako coś, co robię dla siebie. Chcę mieć wiedzę, wierzę, że zagwarantuje mi jakąś pozycję albo przynajmniej pomoże w jej zdobyciu.

Oczywiście pod warunkiem, że choroba nie zbojkotuje mojego życia tak, jak robiła to do tej pory. Ta idiotka o wszystkim decyduje. Niestety, ale człowiek tak tkwiący w jej sidłach, jak ja, ma mnóstwo chęci, ale i ograniczeń i czasem brak wiary lub siły.
Tak więc, wykształcenie to coś, czego zdobywanie sprawia mi przyjemność. Wpływa też na moje poczucie wartości, które spoczywa gdzieś na dnie Rowu Mariańskiego. Czuję się chociaż trochę bardziej wartościowa, nie pusta i totalnie przezroczysta. Zresztą lubię wiedzę, bo obok doświadczenia, stanowi niezbędnik „mądrego życiowo” człowieka. Człowieka znającego swoje wady i zalety (zalety również!), decyzyjnego, takiego, który przyciąga ludzi dobrą radą i byciem partnerem do rozmowy. Nie ukrywam jednak, że porzucając obraz wiedzy, jako determinanta miłości otrzymywanej od innych, związałam ją bezpośrednio z kreowaniem swojego wizerunku we własnych oczach. To pułapka, w którą często wpadam. Każda „gorsza” ocena mnie dołuje. Bez wahania zapala się lampka: alarm! masz do czynienia z głupim człowiekiem, który niczego nie potrafi i nic mu się nie udaje… od wyzdrowienia po głupi sprawdzian. No i nadal boję się mówić o 4 z historii tacie, bo boję się jednego pytania, które niestety bardzo prawdopodobne, że usłyszę: a dlaczego nie 5? Nie chcę go demonizować, ale znam to z autopsji, więc nazwać tego nie mogę niestety własną, nieuzasadnioną „czarną wizją”.

No i właśnie takie siedzenie w domu i nic nierobienie zabijało moje morale. Krzyczało: marnujesz czas. Mogłabyś w tym momencie działać w organizacji, chodzić na praktyki lub staż, uzupełniać CV, zdobywać doceniane przez pracodawców doświadczenie, nawiązać kontakty w branży. Co chcesz mieć pierwsze? Menopauzę czy pozycję zawodową? Nie ma na co czekać, trzeba wejść na ścieżkę ku karierze. A z drugiej strony rozsądek: ale Ty nie masz siły, wyzdrowiej i zaczniesz działać. Tak, tak… Czekając na wyzdrowienie doczekam się tylko menopauzy, nawet nie emerytury, bo bezrobotnym się nie należy. Zdaję sobie sprawę, że tylko wywrę na sobie presję. „Musisz wyzdrowieć jak najszybciej, czas mija”. „Tak, ale nie mam siły tak szybko, muszę robić malusie kroczki, bo za dużo na raz spowoduje taki natłok wyrzutów, że cofnę się do początku.” „Jesteś beznadziejna, miałaś być krok dalej w tym miesiącu, a Ty ciągle w miejscu.” „Wiem, nienawidzę siebie za to. Poddaję się, jestem beznadziejna.”. Itd. No i właśnie te początki są najtrudniejsze. Czuję się okropnie, mam wrażenie, że nic się nie zmienia we mnie. Ciągle jest anoreksja 🙁 Ciągle nie jest tak, jakbym chciała 🙁 Zasadę „początku” przypomniały mi dziewczynki z grupy. Przecież ja też ją znałam. Ale teraz, oceniając siebie, spojrzałam jedynie krytycznie na siebie i dalej tak się przyglądam. Dziewczyny są kochane – twierdzą, że widzą zmianę we mnie, ale może to z uprzejmości? Ja mam poczucie „czarnej du**”.

No, ale dlaczego te początki są takie trudne? A no, dlatego, że nie wiemy, czego się spodziewać. Mamy zamierzony cel, ale czy nasze działania i wysiłek doprowadzą do jego osiągnięcia? Może źle się za to zabieramy i robimy sobie złudną nadzieję. Może się zawiedziemy i tak zrazimy, że już nigdy nie spróbujemy? Nie wiemy, jaki będzie efekt, czego oczekiwać. Brakuje poparcia słuszności naszych czynów, dowodów. A co jest nie do zniesienia? Czekanie. No a my na te pierwsze wyniki czekamy. Może wystarczą, żeby ocenić, czy działania są dobre. Może dadzą szansę wycofać się nim będzie za późno. Nim stracimy całą nadzieję, mnóstwo czasu, siebie, energii. Sednem sprawy jest odwaga i ryzyko. Przecież na ogół zawsze jest „coś”. „Coś”, tzn. poczucie niemożności i żal w sytuacji zrezygnowania z podjęcia próby („a co gdyby?”), albo zawód/sukces. Więc może lepiej próbować? Możemy wylosować zawód nr 1 lub zawód nr 2 – bez różnicy. A może trafi się sukces? Ślepej kurze ziarno 😉 I to występuje u każdych – zdrowych i chorych, czarnych i białych,… A u chorych jeszcze bardziej racjonalne wydaje się próbowanie. Zaraz postępuje, zadomawia się, specjalizuje w pokonywaniu nas, więc my nie możemy być gorsi.

Stop stagnacji! Stop kapitulacji! Pokażmy jej, że, do cholery, może nie zawsze robimy wszystko idealnie, ale robimy. Nie oddaliśmy jej się na zawsze. Wszyscy wiedzą, że ona wykorzysta każdą sytuację. Gorzej, gdy zupełnie nieświadomie, w koalicji z nią staną bliscy albo otaczający nas ludzie. Wiecie, właśnie ta opisana 4 z historii. Ważne, że próbowałam, że nie 3. Nie jestem „niewystarczająca” tylko dlatego, że nie napisałam strony A4 o wojnie w Wietnamie zgodnie z kluczem wykładowcy. Ale żeby to jakoś powiązać powróćmy do zaprzyjaźnionego ze mną poczucia beznadziei. Anoreksja pomalowała mój świat na szaro. Jakbym stała we mgle (albo smogu;) ) i nie widziała nic poza zasmucającą szarością. Dlatego przez długi czas nie planowałam niczego, bo w ogóle nie widziałam przyszłości. Była tylko przeszłość, która raniła i trzymała mnie w swoich ramionach. Głównie emocjonalnie. Wyobrażałam sobie czasem: skończysz studia, pojedziesz na wakacje, będziesz miała paczkę przyjaciół, kupisz sobie fajną bluzkę… Na początku określałam to w czasie, później już przestałam, bo choroba wszystko utrudniała, a rzeczywistość weryfikowała.

Tak oto nauczyłam się niczego nie planować – żeby nie czuć się przegraną, beznadziejną, niekonsekwentną, bez przyszłości. Trochę ostrożne, a trochę tchórzliwe. Niedawno doszłam jednak do wniosku, że do zmiany tego mechanizmu potrzebna mi jest właśnie wymieniona odwaga. No, ok. Wiem, nie miałam jej i dziś nie boję się przyznać do tego sama przed sobą i przed innymi. Zalążki marzeń traktowałam jak czczą gadaninę. Bla, bla, bla, bla… A żeby marzyć trzeba, przynajmniej mi, odwagi. Tym marzeniom nadałam dwie twarze. Są te teoretycznie realne (przynajmniej w mojej ocenie): studia, praca, wyjazd za granicę, życie towarzyskie. Są też abstrakcyjne: spotkać nieżyjącego aktora, umieć czarować itp.  Ja takich nie mam (choć może to nie marzenia a gdybanie?). Nie oznacza to wcale, że jest mi łatwiej. Wręcz przeciwnie. Moje wszystkie potencjalnie spełnialne pragnienia uzależnione są od jednego warunku: być zdrowym! A to jest misja ekstremalna. Ja jednak pozwoliłam sobie ostatnio trochę pomarzyć, a raczej zaczęłam się od nowa uczyć, jak to się robi. Długa choroba sprawia, że naprawdę stajemy się jak małe dziecko. Nie bez powodu mówi się, że np. anoreksja ma sprawiać, że nie „doroślejemy”. Po kilku latach musimy uczyć się wszystkiego od nowa, bo wiele rzeczy zapominamy albo poznajemy, bo nasze nie zawsze perfekcyjne dzieciństwo pozbawiło nas możliwości nabycia pewnych umiejętności.

Teraz jestem chyba inna, coś zmieniło się w mojej głowie. I nie chcę, żeby się cofnęło! Przez ostatnie kilka tygodni (z wyjątkiem obecnego, ale daj Boże, żeby skończył się zaraz i nigdy nie powtórzył) zdystansowałam się od rodziny. Nie uzależniam swojego zdrowienia od działania rodziny. Nie robię im „na złość” swoim jedzeniem, staram się nie podejrzewać o to, że mnie ciągle oceniają, obserwują i nie nakręcać swojej nerwówki, która kończy się bólem brzucha. W przeciwieństwie do „czwórki” i reakcji taty nie jest to potwierdzone, choć, cholera, jestem przekonana, że czuję ich wzrok podczas każdego ruchu żuchwą. Ale nie chcę, żeby mnie hamowali. Jestem dorosła, samodzielna, „mnie” nikt mi nie odbierze, mam swoją autonomię. Wyrzucam z głowy wyobrażenie o rodzinie-okupancie. Ale i anoreksję chcę wyrzucić. Ja nie jestem nią, a ona mną. Ona tylko próbuje mnie posiąść, ale mam nadzieję, że wystarczająca siła może ją pokonać – a ja muszę tą siłę zdobyć. Co do tej destrukcyjnej funkcji rodziny, można jedynie napisać „Bla, bla, bla, bla…”. Takie właśnie słowa budzą się w ich umysłach, gdy tylko o czymś mówię, a przynajmniej takie sprawiają wrażenie. Otóż albo widzę te same miny, które widywałam jako 7-latka mówiąca o tym, że będę aktorką, w wieku 26 lat skończę 2 kierunki studiów, znajdę super pracę, męża i dzieci – oczywiście znałam już płeć – i inne takie „rzucane na wiatr” marzenia dziecka, które nie poznało brutalności życia, albo czuję się totalnie niesłuchana.

Mówię jak do ściany, a tata i siostra zagryzają usta, by nie chlapnąć ze zdenerwowania. „Przestań zawracać mi głowę jakimiś niemożliwymi pierdołami”. To tak, jakby potwierdzali moje obawy, że nigdy nie wyzdrowieję, więc nie mam po co marzyć (nie wolno mi!) albo uważali, że nie potrafię niczego osiągnąć, te cele są dla mnie nieosiągalne. Ja sama tak zazwyczaj myślę, ale miło by było, żeby ktoś chociaż udawał, że we mnie wierzy (czyt. mam jakąś wartość, mogę coś zdziałać). Czy naprawdę nigdy nie zrobiłam niczego, co mogłoby im udowodnić, że coś tam umiem? Dla nich wszystkie moje marzenia są abstrakcyjne, nawet ich nie obchodzą. Ja to idealistka, gadająca na marne bzdury i zaprzątająca ich głowy „swoimi” marzeniami, a oni mają swoje i nie będą spełniać moich, nawet nie mają w swoim magazynku marzeń miejsca na przechowanie wiedzy o moich, bo nie zamierzają mi w niczym pomóc. Tylko czemu myślą, że oczekuję ich pomocy, a jednocześnie mają przekonanie, że ja nigdy nawet nie będę zdolna przygotować się do ich realizacji? Jeśli nie będę to nie muszą obawiać się podejmowania działań, bo nie będą one miały racji bytu. Mimo tego, jeśli chodzi o marzenia, jest to dla nich sfera tak prywatna, że budzi się w nich istny egoista. Przynajmniej w przypadku dzielenia marzeń ze mną. Takie zachowanie, obojętność, naprawdę mnie denerwuje i demobilizuje. Jak pisałam, nie oczekuję pomocy w realizacji marzeń, jedynie wiary i popartego tym zainteresowania moimi pragnieniami. Jak osiągnę cele sama, to będę nawet bardziej dumna z siebie i im szczęki opadną, ale też z pewnością się ucieszą. Ten brak mentalnego wsparcia jest przykry. Nie chcę stracić takiej „mini mobilizacji”. Błagam, nie hamujcie mnie! Ja mam wystarczająco mało wiary, żeby mi ją jeszcze odbierać. Dlatego może lepiej się nie dzielić, tylko pochwalić jak coś wyjdzie? Wiecie, wtedy nie trzeba przyznawać się do porażki. Może kiedyś zaczną wierzyć? Jak nie, to póki co trudno. Ważne, żebym ja wierzyła. Nie jest mi szkoda, że nie pomogą mi pogodzić się z ewentualnymi porażkami, bo i tak nie potrafiliby tego zrobić z ich „podejściem do moich marzeń”. To by było tylko smutnym potwierdzeniem ich przekonań o mojej niemocy. A jak wyjdzie, to się podzielę. Póki co marzę sobie cicho, śnię o marzeniach…

Ada

BEZ cz. II

Aby nie rzucać słów na wiatr, czas powrócić do tematu „BEZ”.
Skoro minęły już Święta i Nowy Rok, a wraz z tym wróciliśmy do nudnej codzienności (poniekąd bardzo dobrze, że tak się stało), to mogłam uwolnić swoją głowę i odzyskać chęć na to, co bez wątpienia lubię, czyli dzielenia się swoimi przemyśleniami. Oczywiście, pozostaje jeszcze sprawa sesji, ale uznałam, że tak niewdzięczne zjawisko nie zasługuje na to, żeby poświęcić mu jeszcze więcej czasu niż samo sobie przywłaszcza. Winny musi ponieść karę!

Skoro już o czasie mowa, to obiecuję, że postaram się, aby było krótko, zwięźle i na temat, ale wiemy jak to z tym staraniem bywa… Cóż poradzę na to, że milion myśli śmiga mi, gdy tylko siadam do pisania i chcę się nimi podzielić? W każdym razie, postaram się, aby nie stworzyć rozprawy filozoficznej, a jedynie artykulik, a właściwie – notatkę.
Jak już wspominałam we wcześniejszym wpisie, słowo „BEZ” nie musi wcale być negatywne. Jednak mi osobiście, automatycznie tak się kojarzy, przynajmniej w pierwszej chwili, gdy tylko dotrze do mojej świadomości. Ostatnio myślałam o tym, co daje mi choroba. Dociekliwie szukam powodu, dla którego wciąż się jej trzymam, mimo iż nie chcę. Gdybym go znalazła, mogłabym zastąpić funkcję, którą pełni w moim życiu czymś innym. Ok, to sposób radzenia sobie ze stresem, niepewnością, ale ja czuję, że może być jeszcze coś…

Anoreksja dała mi dużo, dużo złego. Cierpienie, ciągłe poczucie BEZsilności, czasem też i BEZsenność (związaną raczej z natłokiem myśli i zmartwieniami, a nie biologicznymi anomaliami). Może nawet nie tyle dała, ile nasiliła i ukazała te „słabe” strony mojej osoby, które kiełkowały już od dawna w niepewnej i smutnej istotce. BEZczelnie obnażyła błędy przeszłości, brak BEZwarunkowej miłości i ciepła oraz wsparcia i BEZpieczeństwa. W zamian pojawił się strach. Strach, że z dnia na dzień będzie tylko gorzej. I tego nie zniosę. Nie zniosę swojego życia i samej siebie. Tak okropnej, nudnej, chorej, słabej, nieatrakcyjnej i samotnej. Ten, kto uważał na polskim (punkt dla Niego!;) ), doskonale wie, co mam na myśli pisząc „istna grecka tragedia”. Jedyne, co miałam to wrażenie, że biorę udział w jakimś nieuchronnym procesie, który prowadzi wprost do klęski. Zastanawiałam się jednak, co owa klęska oznacza i kiedy nastąpi. Z każdym ciosem losu płakałam i pytałam, sama nie wiem już kogo – ile jeszcze? Bo skoro teraz nie nadszedł Armagedon, to znaczy, że będzie JESZCZE gorzej?! Litości! Wraz z przekonaniem, iż nie potrafię trwającego procesu zatrzymać, tworzyło to istną mieszankę rozpaczy i zagłady.

Anoreksja jest BEZlitosna 🙁 Sadystka to za mało powiedziane. Biorąc pod uwagę jej zdolności, to istny komplement. Właściwie, to żaden język nie zna słowa godnego takiej małpy. BEZustannie kopie leżącego, tylko żeruje na ludzkiej uległości. Nie umknie jej żaden moment zawahania, potknięcie. BEZ skrupułów je wykorzysta, a wtedy to już człowiek wpada jak śliwka w kompot. Niejeden raz myślałam, że moje życie jest BEZ sensu. Szczerze, nadal miewam takie dni. No bo jak tu znaleźć sens w zwykłym egzystowaniu? Tak, bo to nawet nie życie, tylko egzystencja. Choroba osłabia nas fizycznie i psychicznie. Nie mamy ani siły, ani ochoty na kontakty z innymi ludźmi. Odcinamy się od społeczeństwa, stajemy się wyobcowani. Być może w przypadku osób, które chorują krócej niż ja, takie zjawisko nie miało miejsca. Być może zależy to też od osobowości człowieka, ale i ona zmienia się w czasie choroby.

Patrząc na swoje doświadczenie, pierwsze lata choroby nie ukazywały mi aż tak brutalnie jej ciemnych stron. Mało osób wiedziało o mojej anoreksji, znajdowałam w sobie zapasy siły, by wyjść z domu, starałam się ukryć jak najdokładniej to, że nie rozwijam się jak swoi rówieśnicy (tzn. nie mam podobnych potrzeb – kino, imprezy), że wolę zamknąć się w swoim hermetycznym świecie, a przynajmniej tak mi się wydaje.
Z upływem lat, stało się oczywiste, że nie można, a raczej nie da się dłużej ukrywać prawdy. Ona zresztą sama się ujawniała. Już nie byłam tylko bardzo chudą dziewczynką, ale kościotrupkiem z szarą cerą i workami pod oczami. Moja posturka nie mieściła w sobie całego żalu i bólu, więc coraz częściej dzieliła się problemami ze znajomymi. Już zabrakło wymówek, dlaczego nie idę na imprezę, dlaczego nigdy nie jem nic poza domem, a w końcu, dlaczego jestem w szpitalu.
Więc stało się. Zaufany krąg wiedział z samego źródła, reszta na pewno się domyślała. Przyjaciółki próbowały ratować, wspierać, angażować w życie towarzyskie. Gdy one walczyły o mnie, ja miałam chwilę wytchnienia, ale też traciłam czujność. 7 lat od usłyszenia bolesnej diagnozy wszystko zaczęło wyglądać inaczej. Obecnie nie jestem już po prostu nigdzie zapraszana, nie mam zbyt wielu znajomych, zapomniałam, jak to jest poznawać ludzi. Sama nigdy nie wyciągam pierwsza ręki – mam obsesję na punkcie tego, że ktoś pomyśli, że się narzucam, a tego nie chcę, a gdy pałeczkę przejmuje druga strona, kulę się jak jeż. BEZustannie kiełkuje we mnie poczucie BEZnadziejności. Frustracja i doświadczenia z przeszłości karzą mi żyć w przekonaniu, że jestem nudna i BEZwartościowa.

Nie mam nic do zaoferowania, dlatego NIKT nie chce się ze mną nawet zaznajomić, o przyjaźni nie mówiąc. Wiecie, kiedyś wierzyłam, że na świecie jest tyle ludzi, że na pewno każdy znajdzie swoją bratnią duszę. Tylko, cholera, teraz mam wrażenie, że po raz kolejny jestem „wybrańcem losu” w negatywnym tego słowa znaczeniu. Nie jest to żadna kokieteria. Ja po prostu stanowię beznadziejny przypadek – nudna, szara, głupia, nieciekawa, brzydka jak noc i na dodatek chora. Skoro właśnie Ziemia jest tak zaludniona, to po co przyjaźnić się z kimś takim jak ja? Jest kilka miliardów innych, ciekawszych, „lepszych” kandydatów. Przyjaźnie, tak ważne dla mnie, rozpadły się. Dlaczego? Z mojego powodu, tzn. z powodu (a raczej z winy!) anoreksji. Obie zaufane dusze, którym jako jedynym powierzyłam swój sekret, napisały okrutne, ale szczere smsy, stwierdzając, że nie mają siły na podtrzymanie znajomości i jakoś „tego” nie widzą.
Zostałam sama jak palec. I to akurat teraz, kiedy zaczęłam odczuwać okrutną pustkę i miałam nadzieję na rozpoczęcie „normalnego” życia. Odebrałam to jako ogromny cios. Taki prosto w środek brzucha. Dlaczego teraz? Dlaczego wtedy, kiedy chcę wszystko naprawić? Dlaczego wszyscy mnie zostawiają? A co, jeśli teraz zrezygnuję? Poddam się? Znów wrócę na tor zmierzający do tej zagłady? NIE! Nie mogę, nie chcę!

To dopiero jest BEZ sensu. O przyjaźni i o tym, co czuję w związku ze wspomnianymi wydarzeniami jeszcze napiszę, ale to oddzielna, smutna historia. Boże, daj mi teraz siłę, aby się nie poddawać. Walczyć BEZ końca. BEZustannie iść do przodu, jak w jakimś transie. Widzieć tylko cel i nie spocząć, dopóki nie zostanie osiągnięty. BEZpośrednio stawiać czoła przeciwnościom, nie uciekać przed konfrontacją, nauczyć się wierzyć, że potrafię wygrać batalię o siebie i, co istotne, przekonać wewnętrzne „ja”, o ile jeszcze nie zostało dobite i upodlone do końca, że zasługuję na walkę o siebie, że jest o co, a raczej o kogo. Póki co, to w to nie wierzę 🙁 , lecz mimo swojej niewiary próbuję pozbierać swoje pokawałkowane życie, ale jest to raczej na zasadzie eksperymentu. A! Zobaczymy, jak to będzie, jak coś zrobię. A wiecie, ja bym chciała być pewna, że to, co robię jest słuszne. Właśnie wypracować w sobie takie przekonanie, że wiem, do czego prowadzą moje działania i widzieć tylko opcję ZWYCIĘSTWO, a nie wszędzie „czarne chmury”, lub mgłę, w której błądzę.

Anoreksja zbyt długo BEZkarnie siała spustoszenie w moim życiu. Mam ochotę wykopać ją na odległy kontynent – na to jeszcze znajdę siłę. Ok, nie potrafię powiedzieć komuś prosto w twarz czegoś niemiłego, muszę być naprawdę wkurzona. I teraz już chyba jestem. Więc powiem anoreksji kilka, a raczej kilkanaście soczystych słówek, mam nadzieję, że już niedługo ;( W walce z taką przeciwniczką trzeba wyposażyć się w cierpliwość i BEZkompromisowość. I to nie tylko chory, ale i jego bliscy. Tej kreaturze nie można odpuszczać. Jak już pisałam, wykorzysta każdy moment, aby zaatakować. I będzie to robić, ale naszym (cholernie trudnym) celem jest to, aby role się odwróciły i aby teraz ona postępowała BEZskutecznie. Walka może, a w moim przypadku jestem wręcz przekonana, że będzie trwać dłuuuugo. Nieraz, gdy o tym myślę, widzę BEZkres. To też nie daje mi spokoju. Owe zmartwienia znów powodują BEZsenność i stwarzają pesymistyczne myśli. Ale ja chcę je ignorować i próbuję ze wszystkich sił.

Mimo iż już nie pamiętam, jak to jest być zdrowym, jest to nieważne. Nauczę się. I choćby była to nauka żmudna i niełatwa, to podejmę się jej, bo wierzę, że mogłaby uczynić mnie w końcu (nie, nie znów, ale w końcu) wystarczająco szczęśliwą. Po prostu wolną. Po prostu sobą. Bo tak na dobrą sprawę, wiem, jakim byłam dzieckiem, jaką byłam nastolatką tylko trochę, ale teraz chcę w końcu poznać prawdziwą, dorosłą mnie – bez płaszcza anoreksji. Przecież tkwiąc w jej szponach jestem definiowana jako jedna z wielu wielu „innych” chorych, anorektyczek. Społeczeństwo przypisuje nam ogólne cechy, nie widząc jednostki. Nie dziwię się, skoro sama nie traktuję siebie jako jednostki, bo nie potrafię określić swojego prawdziwego „ja”, jest mi obce. A przecież nigdy nie chciałam być jedną z wielu. Moim celem od zawsze było robienie czegoś „swojego”, wyróżnienie się czymś, posiadanie czegoś do zaoferowania. I właśnie ten cel widziałam przed sobą i go realizowałam – tak, jak chciałabym realizować cele teraz. Paradoksalnie, na początku właśnie używałam anoreksji do zwracania na siebie uwagi, a przecież prowadziło to tylko do wrzucenia do worka z napisem „ta anorektyczka”. Nieważne stały się moja osobowość, towarzystwo, a później same jakoś zanikły, nieużywane. BEZsprzecznie i BEZapelacyjnie deklaruję, iż chcę nauczyć się być sobą, żyć. Samotność zabija mnie, choć lubię pobyć sama, poczucie, że jest ktoś, kogo obchodzę, dla kogo w ogóle istnieję, jest ważne. Nie wspominam o BEZwarunkowej miłości. Mam ją od najbliższej rodziny, może kiedyś dostanę także od kogoś innego. Zacznę robić coś dla siebie. BEZ wyrzutów. BEZ wyrzutów jeść, żyć, sprawiać sobie, a przy tym też innym, przyjemność, być szczerą, gdy coś mi nie pasuje i nie żałować. A może nawet kiedyś wybrać się na BEZy.

Wesołych? Świąt

Kolejny rok mija. Tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu i docieramy do ostatniego – grudnia. Od kilku lat jego specyfika mnie wyjątkowo zadziwia. Jak pokrętne jest to, że świadomość wydarzeń, jakie odbywają się w tym miesiącu potrafi wywoływać tak skrajne emocje? Co więcej, te skrajne emocje pojawiają się często w jednej osobie! Nie chciałabym pisać w imieniu wszystkich chorych na anoreksję, a tym bardziej chorych na zaburzenia odżywienia. Ale… Skoro święta to czas dzielenia się, to ja postanowiłam podzielić się swoimi przemyśleniami i uczuciami – a może staną się one dla kogoś powodem do refleksji lub choćby jakąś wskazówką. Bo, o ile osoby chore, zresztą nie tylko one, potrzebują na co dzień wyrozumiałości, to w okresie świątecznym potrzeba ta osiąga swoje apogeum.

Koniec roku to swoistego rodzaju dzwonek wzywający do zrobienia osobistego podsumowania. To okropne! Ale jak oprzeć się pokusie? Człowiek zaczyna sam siebie oceniać i często dochodzi do smutnych wniosków. Tak zwykle kończy się to dla osób takich jak ja, czyli widzących szklankę do połowy pustą.

Tak więc, ten rok nie był dla mnie udany 🙁 Nie będę udawać, że jestem tym zaskoczona, bo nie. Takich cykli przeżyłam już w swoim życiu dość dużo. Właściwie, od kiedy robię podsumowanie, to rzadko jestem z czegoś zadowolona. I wiecie co? Mam poczucie, że akurat to nie jest wyolbrzymiane, tylko po prostu to fakt. Zwłaszcza od kiedy choruję na anoreksję, tkwię w wagonie jakiejś rozpędzonej kolejki z napisem „Do kitu”. To właśnie jest najgorsze. O ile czasem zdaję sobie sprawę z tego, że postrzegam coś pesymistycznie, bo taką mam naturę, ale akceptuję fakt, że ktoś może dostrzegać jakieś pozytywy, czyli istnieje jakaś iskierka dobra, to akurat w przypadku podsumowań jestem gotowa bronić swojej surowej oceny jak niepodległości!

Cóż, w tym roku nie mogę przestać myśleć przynajmniej o kilku rzeczach. Po pierwsze, tym jak rozpoczęłam „kochany” 2016. W szpitalu! Tak, właśnie tak. Jak się domyślacie, Sylwester był wystrzałowy, jak to na oddziale dla „beznadziejnych” przypadków bywa. Miały być tylko gruntowne badania, skończyło się na ucieczce przed wrednym personelem, ciętą na moją najbliższą rodzinę p. doktor i szpitalem psychiatrycznym za siedmioma górami… „Cudowność” sytuacji potęguje fakt, iż taki hojny prezent podarowała mi własna ciocia, mistrzyni knucia perfekcyjnie okrutnych planów. Jako GRATIS, tak z dobrego serca, dorzuciła jeszcze nękanie mnie opieką społeczną. Fakt, wyszłam jakoś z tych tarapatów, póki co (bo ciągle żyję w strachu, że gdy tylko znajdzie jeszcze trochę czystego zła i wolnego czasu, ruszy znów do ataku 🙁 ), ale fakt pozostaje faktem – 2 pierwsze miesiące 2016 roku spędziłam w szpitalu, przepłakując 3/4 czasu spędzonego w łóżku.

Co było dalej? Kolejnym wyzwaniem było przyjęcie do wiadomości tego, że skoro ominęłam sesję zimową, to od października muszę rozpocząć studia od nowa. Dla mnie, ambitnej i sumiennej istoty, był to kolejny cios. I kolejne wanny łez wylane już w domowym zaciszu. Wiem, wiem, pod koniec grudnia już ledwo ciągnęłam nogi po korytarzu, ale wiem, że zdałabym sesję, gdybym miała taką możliwość – i ta świadomość boli jak cholera. Czy żałuję? Cóż, nie lubiłam jakoś wyjątkowo tamtych studiów, obecne dziennikarstwo bardziej mnie pociąga, ale gdzieś w środku jest żal straconego roku i tego, że nie dane mi było podjąć własnej, świadomej decyzji. Za to mam studia płatne, co powodów do radości nie dodaje, choć przyznać muszę, że tryb zaoczny jest dla mnie z pewnością korzystniejszy.

Tak więc, pierwszy kwartał był totalną porażką. Z ciocią oczywiście nie mam kontaktu, ale wyleję trochę jadu na blogu. Nie mieści mi się w głowie, jak można być aż tak podłym, bo sposób, w jaki to załatwiła z pewnością spodobałby się Leninowi albo Mussoliniemu – czysta forma okrucieństwa. Co gorsza – psychicznego, którego macki dosięgły nawet mojego tatę i siostrę. Wiem, że dla nich też nie był to łatwy rok. Później nadszedł spadek wagi i ciągła walka o siebie. I tak cały czas. Okresy gorsze i lepsze, nic miłego. Odezwanie się do mnie mamy, nadzieja na zmianę i znów zawód! Uświadomienie sobie smutnej prawdy, że nie zmieniła się ani trochę, bolesne słowa o przeszłości, strzał nienawiści wymierzony w tatę i jego, podobno, interesowne zachowanie oraz oskarżanie mnie o niepowodzenie naszych relacji. Mówiłam sobie, że lepsza gorsza prawda niż kłamstwo i dalej tak uważam. Jestem zadowolona, że ją znam i byłam na tyle mocna, by wyrazić swoje zdanie, ale jednak gdzieś w środku czuję smutek, ogromny smutek, którego nie potrafię przezwyciężyć.

Dlaczego? Dlaczego akurat stało się to przed Świętami? W tym okresie to wszystko boli chyba najbardziej – pisałam o jego nie zawsze miłej specyfice! Najstraszniejsze jest to, że taka forma smutku (niedopuszczony do siebie w myślach i nie uzewnętrzniony) jest niebezpieczna. To przed nią drżę codziennie. Pomyślcie tylko. Wydaje Wam się, że wszystko jest ok, jakoś przeżyjecie jakiś zawód, nie wpływa to na Was jakoś drastycznie. A tu niespodzianka! W środku rozrywa Was nieświadomie, miota i rzuca emocjami o wszystkie organy i kaleczy duszę ostrym nożem. A efektem tego jest Wasze zachowanie. Dzieje się to zupełnie nieświadomie. A co mam na myśli pisząc zachowanie? W moim przypadku wniosek nasuwa się automatycznie – jedzenie.

I jak tu nie zwariować? Skąd mam wiedzieć, kiedy jest naprawdę ok, a kiedy mam być czujna? A co jeśli będę wiedziała? Chyba i tak nie będę umiała temu zapobiec. Może więc lepiej nie zakładać, że jest dobrze? W moim życiu? To jakaś ironia! No, ale tak czy siak, w akcję włącza się nieświadoma część mnie i podstępnie otula łapskami anoreksji pod przykrywką „wszystko ok”. Nim człowiek się obejrzy, tkwi już w pułapce i nie wie, jak się z niej wydostać. Zwariować idzie! Ale tak właśnie wygląda życie chorej mnie.

Są oczywiście zmiany, które pojawiły się w tym roku, związane z moją terapią. Dostrzegam, że nie pozwalam już jak kiedyś, aby ktoś mnie tak bardzo skrzywdził, ale do gotowości do poważniejszych konfrontacji daleko mi jeszcze. Cel na następny rok! Jestem na grupie, poznałam cudowne dziewczyny, które dają mi wsparcie, siłę, rady, uprzejmość i uwagę. Tata i siostra chodzą specjalnie DLA MNIE, ale co najważniejsze, coraz bardziej dla siebie, na spotkania do fundacji. W tym miejscu muszę pochwalić się sukcesem mojego taty, bo jestem z niego straaaasznie dumna: w tym roku opuścił tylko 1 spotkanie!!! Był na wszystkich 🙂 Jest kochany.

Nie myślcie jednak, że te przebłyski „dobrych” rzeczy przysłoniły moje porażki. Jest ich i z pewnością będzie jeszcze wiele. Czasem tracę nadzieję, że kiedyś zmienię wagon. Wolę nie oczekiwać od kolejnego roku czegokolwiek dobrego. Tak już mam od zawsze, wolę się miło rozczarować niż skończyć jeszcze bardziej przybitą niż zwykle, choć nie wiem, czy to możliwe… Za to oczekuję od siebie! Taaak, nadal mam z tym problem. Nie mam dla siebie litości, ubolewam nad tym i zdaję sobie sprawę, że to jest do zmiany, ale póki co nieustannie się biczuję psychicznie i czynię to, pomimo tego, że czasem sama się za to nie lubię. No bo co, jeśli ja w ten sposób się nad sobą użalam? Chcę zwrócić uwagę innych w taki, nie oszukujmy się, głupi pomysł. Chcę, żeby inni się nade mną litowali, współczuli mi. Co za idiotyzm!

No, ale wróćmy do meritum. Podsumowania. Mają różne twarze. Zanim jednak je uczynimy, jest jeszcze czas na wiele myśli, krążących w naszych głowach jeszcze szybciej i częściej w „magicznym” grudniu. Są one totalnie inne od tych, które mamy na co dzień. Czy to dobrze? Chyba tak. Każdy potrzebuje odmiany, tu też przejawia się specyfika końca roku. Jedni zastanawiają się nad tym, co kupić bliskim pod choinkę, inni – co chcieliby dostać, jeszcze inni – jak przetrwać z rodziną, a jeszcze inni – jak ogarnąć wszystko tak, by nikogo nie pominąć. Moja maszyna nakręca się już od listopada. Wraz z pojawieniem się choinek w sklepach, staję się małym dzieckiem. Oczy jak pięć złotych, śpiewanie świątecznych piosenek i… no właśnie! Niewinna radość miesza się z moją dorosłą, rozsądną stroną. Mam wrażenie, że radość, którą mam w sobie to jakiś relikt z przeszłości, gdy rzeczywiście miałam szczęśliwe święta. Takie rodzinne, u babci, z wujostwem, rodzicami, prababcią, siostrą cioteczną i rodzoną, piękną choinką, pod którą były zawsze prezenty i pysznymi potrawami, które jadłam bez wyrzutów sumienia. Kolejne dni wypełnione były odwiedzinami dalszej rodziny, w małym mieszkanku nie brakowało niczego ani nikogo. Czuć było ciepło i mój ukochany sernik z brzoskwiniami (specjalnie dla mnie 🙂 ), czasem tylko zdominowany przez aromat najwspanialszych pierogów na świecie. To był rzeczywiście magiczny czas. Nie łudzę się, że przebiegał on bez żadnych stresów czy sporów, ale z punktu widzenia dziecka wszystko było idealne. Zresztą, podziały i waśnie nie były na tyle silne, by oprzeć się bajkowej Wigilii.

Dziś, niestety, nie wyobrażam sobie, że kiedykolwiek razem zasiądziemy przy stole. Zresztą, nawet bym nie chciała. Wiem, że byłoby to udawane, bo niemożliwe jest posklejanie mojej rodziny. Coraz częściej jednak dochodzę do wniosku, że tak jest lepiej w przypadku nas – ludzi tworzących tą rodzinę. Tak wiele pomiędzy nami się stało, tak wrodzy sobie potrafimy być, jest w nas tyle żalu i smutku, zbyt pyszni i egoistyczni są niektórzy. Tylko co się wydarzyło, że tacy się stali? Kiedyś, mimo zamglonego postrzegania rzeczywistości przez dziecko, jestem pewna, że tacy nie byli. Dlatego też, przemykają mi myśli, że u nas tak po prostu musi być – drobna Wigilia, niepełna, taka dziwna. Rodzinne Święta są dla ludzi, którzy dojrzeli do tego, żeby je wspólnie celebrować – bardzo im zazdroszczę. Znam osoby, które zawsze miały malutką Wigilię, bo np. są jedynakami i nie mają dziadków. Im taka forma nie przeszkadza, bo mimo tego, jest ciepło i nie ma za czym tęsknić. Oni znają tylko taką celebrację. Osobom takim jak ja, jest chyba trudniej pogodzić się z tym, że coś zostało utracone bezpowrotnie. W kontekście mojej choroby jest to o tyle przygnębiające, że ciągnie mnie w kierunku chęci stania się znów dzieckiem, a za tym idzie podświadome tkwienie w chorobie.

Wiecie, od kiedy choruję Święta to już inny czas. Nie to, że smutny czy wesoły – po prostu inny, wzbudzający mieszane uczucia. Kilka Wigilii przed rozwodem moich rodziców i moim zdiagnozowaniem, spędziłyśmy jak zwykle u babci, ale już bez taty. Dla małego dziecka było to bardzo przykre i niezrozumiałe. Jednocześnie, nie onieśmieliłam się nigdy powiedzieć o tym mamie (zresztą nie sądzę, by ją to wzruszyło). Nie było już z nami też prababci 🙁 Później jedne święta spędziliśmy razem z babunią u nas w Warszawie. Nie było pokłóconej z mamą cioci i wujka. Byłam już chora, ale wszystko przebiegło bardzo miło, nawet z jedzeniem nie miałam problemu. Później było już tylko gorzej. Choroba nawracała ze zdwojoną siłą, a topór wojenny między rodzicami praktycznie nie był zakopywany. Ciocia, którą odwiedzałyśmy już częściej niż babcię, bo miała duży dom (babcia wpadała do niej, bo dzielił je rzut beretem), stała się moim postrachem. Wykorzystywała fakt, że się jej bałam, do tego, by szantażować mnie psychicznie i zmuszać wzrokiem bazyliszka do jedzenia wszystkiego, co tylko ona chciała. A moja mama potulnie wykonywała jej rozkazy, nakładając mi na talerze potrawy, których nie jadałam nawet przed chorobą.

Jak jesteś chory to masz ten problem, że tracisz wszelkie argumenty i wiarygodność. Nie masz prawa czegoś nie lubić, zakłada się, że czegoś unikasz. 2 lata z rzędu to u despotycznej ciotuni „odgrywaliśmy” spektakl, jaka to z nas wspaniała rodzina. Sztuczne uśmiechy do zdjęć, wszystko perfekcyjnie przygotowane – jak w katalogu, do oglądania, a nie korzystania. Wieczny stres, co jeszcze ciocia zaserwuje, ile jeszcze kawałków ciasta mi nałoży, jak będzie wyglądał obiad, a jak śniadanie i dlaczego wszyscy oprócz mnie, choć zjedli tyle samo lub mniej, mogą nie jeść kolacji, a ja, biedna 11-latka mam zmieścić jeszcze cokolwiek? Marzyłam, by wyjechać jak najszybciej i wrócić do taty, który znów został sam.

Jeden rok i kolejną kłótnię z ciocią później, poszłyśmy z mamą do mojej chrzestnej. Wigilia była niezręczna i zupełnie nierodzinna. Ale najgorsza była ta w 2013r. Do konfliktu z mamą dołączyła siostra, która, słusznie zresztą, wyprowadziła się z toksycznego domu. Na polu bitwy zostałam ja i dwóch przeciwników zacięcie walczących o pyrrusowe zwycięstwo. Tatuś jak zwykle był samotny, a ja, niejako zakładnik swojej matki, zostałam pojmana i wywieziona do miasta rodzinnego mojej babci (tak, tego wspaniałego, w którym odbywała się moja cudowna Wigilia z dzieciństwa), ale jako gość koleżanki z dawnych lat rodzicielki. Pomimo mojej wielkiej sympatii do Małgosi, czułam się przygnębiona i smutna. Świadomość tego, że sytuacja jest aż tak beznadziejna, że przyszło mi tułać się po domu obcych ludzi, podczas gdy kilka przecznic dalej Wigilię spędza moja siostra z babcią i ciocią, była okropnie bolesna. To był przełom. Przelała się czara goryczy. Pierwszy raz nie zjadłam w święta żadnej tradycyjnej potrawy, oprócz czystego barszczu. Większość czasu przespałam na materacu z psem i kotem, kilka razy rozmawiając w łazience z siostrą – tak, żeby nie denerwować mamy.

Później była już tylko Wigilia w nowym mieszkaniu, tylko z mamą. Naznaczona tym razem naszym narastającym konfliktem i moją chęcią niezależności i wypowiedzenia swoich opinii. No i Wigilia w zeszłym roku – u cioci, tym razem z tatą i siostrą, babcią i wujostwem. Ale też niemiła, znów udawana, w cieniu mojej choroby i nadchodzącego widma szpitala. Pełna wzroku i opinii wygłaszanych przez wujka, ciocię, a nawet siostrę cioteczną. Nie ukrywam też, że zalana łzami. W tym roku jak nigdy tęsknię za babunią. Nie mam z nią kontaktu, bo mieszka ona u cioci, do której boję i nie chcę się odzywać, ale wiem, że z babcią nie jest dobrze. Coraz mniej pamięta i wymaga nieustannej opieki. Boję się, że nie doczeka momentu, kiedy dojrzeję do konfrontacji z ciocią, lub po prostu niedługo mnie nie pozna. To takie przygnębiające 🙁

Jak byłam mała, razem szykowałyśmy święta. Dzieciakom dawało się do roboty siekanie sałatki jarzynowej – coś pracochłonnego i żmudnego, tak by nie kręciły się pod nogami, ale jednocześnie pomagały. Godziny spędzone w kuchni były cudowne, babcia śpiewała, recytowała wierszyki, a wszędzie rozchodziły się cudowne zapachy. Później uczyła nas lepić pierogi, ale falbankę potrafiła zrobić tylko ona! Mistrzowską! Zawsze ze wszystkim zdążyła, na nic nie narzekała, bez stresu, tylko z uśmiechem na ustach, jakby sprawiało jej to czystą przyjemność 🙂 Babciu, kto mi teraz pomoże zrobić taką falbankę?

Obiecałam siostrze, że zrobię jej domowe pierogi na święta. Teraz, gdy zostało do nich już kilka dni, moje emocje są jeszcze silniejsze. Mam pozostałości tych pozytywnych uczuć z przeszłości, wspaniałe wspomnienia. Próbuję zaczarować jakoś dom, by rzeczywiście był to wyjątkowy czas, nie dzień jak co dzień. Ubiorę choinkę, poustawiam figurki świąteczne itp. Z drugiej strony zaś, pojawia się zaduma, smutek, tęsknota, poczucie bezcelowości. Kogo ja chcę oszukać? Moje święta są zwykłe. Dla naszej trójki nie opłaca się specjalnie sprzątać, wysilać, oszukiwać kogoś, że wszystko jest piękne i magiczne. Gdzie jest granica między napinaniem się i przesadą, by było perfekcyjnie, a totalnym odpuszczaniem sobie? Mam też takie poczucie, że jeśli ja sama nie „zorganizuję” sobie tej otoczki, to rzeczywiście będzie jak zawsze, tak szaro i nijak. I nie jest to zarzut – siostra i tata są zabiegani – tylko taka skarga do losu, że dla mnie nikt nic zrobi w tym roku.

Radość czerpię z obserwowania szczęśliwych ludzi w sklepach, totalnie wciągniętych w atmosferę świąt, dzieci biegających wśród rzędów z zabawkami. Kurczę, oni mają dla kogo się szykować, mają z kim celebrować, mają komu sprawiać radość, mają przy czym się ubrudzić w kuchni, mają gdzie się wystroić. Szczególnie głupio mi, gdy pomyślę, że jestem złym, chciwym człowiekiem. Mam wokół siebie dwoje niezwykle bliskich mi ludzi, spędzę z nimi święta, na pewno się kochamy, więc powinno być ok, a jednak ja bym chciała czegoś jeszcze… Tych dawnych, rodzinnych świąt, gdy jeszcze byłam zdrowa. Tych przygotowań z babunią, tych przeróżnych prezentów i odwiedzin rodziny w mieszkanku babci. Jednocześnie mam poczucie obowiązku zorganizowania tacie i siostrze magicznych świąt. Teraz dopiero dotarło do mnie, że chcę na nich przelać swoje pragnienie. Mam nadzieję, że będzie to dla nich przyjemne, że będą się czuli choć trochę wyręczeni, odpoczną, a ja odwdzięczę się chociaż troszeczkę za to, co dla mnie na co dzień robią.

Co ważne dla mnie, jako osoby chorującej na zaburzenia odżywiania, w tym roku zupełnie nie czuję presji związanej z jedzeniem. Trochę boję się, że zwyczajnie zawiodę bliskich, gdy zobaczą, że jestem smutna (nie chcę, by pomyśleli, że to z tego powodu, że oni mnie nie uszczęśliwiają 🙁 ), ale wiem, że nie będą źli, gdy zobaczą, że nie zjem z nimi barszczu z uszkami czy makowca. Właściwie, to oni pewnie i tak zdają sobie z tego sprawę i są pogodzeni z moim sposobem jedzenia. Dla nich najważniejsze jest to, żebym z upływem czasu zdrowiała, a nie tego jednego dnia zrobiła coś wbrew sobie. W końcu ta Wigilia ma nie być traumatyczna. Zresztą, dla mnie jak i moich bliskich życie tak doświadczyło, że już chyba dojrzeliśmy do faktu, że święta to nie tylko jedzenie. Dla mnie, jako dziecka, sensem były prezenty, wspólne kolędowanie i kosztowanie ukochanych potraw, których nie ma na co dzień. Obecnie, skupiam się na tym, żeby nie płakać, spędzić czas w otoczeniu ludzi, z którymi dobrze się czuję i którzy dobrze czują się ze mną i… może trochę prezenty 😉

Pewnego rodzaju stresem, którego na pewno nie uniknę, to ten związany z gotowaniem. Jak pisałam, podjęłam się wszystkiego sama, a Ci, którzy czytali moje wcześniejsze wynurzenia, wiedzą, że nie lubię kręcić się wokół garnków i nie znoszę tkwić w zapachach jedzenia. Mam nadzieję, że przetrwam to jakoś. Do wszystkich tych, którzy mają w rodzinie osoby chorujące na zaburzenia odżywiania apeluję zaś. To nie jest dla nas łatwy czas. Wiele z nas też cierpi, patrząc na stół i chcąc sięgnąć po coś „zabronionego”. Błagam, nie wywierajcie żadnej presji, unikajcie osądzających wzroków i oczekiwań („Mam nadzieję, że chociaż w święta… – to nie jest dobry początek zdania). To wszystko powoduje stres, a stres jest czymś, z czym właśnie sobie nie radzimy. To tylko nakręca spiralę. Niech ten czas upłynie pod znakiem spokoju, ciepła, zrozumienia, wsparcia i miłości. Wobec wszystkich – i tych zdrowych, i chorych. Pamiętajcie, że w perspektywie zdrowienia i odzyskania swojego życia te kilka dni nic nie znaczy, a zniszczyć może długie wysiłki, jeśli tylko okaże się traumatyczne. Pogody ducha, zdrowia, cierpliwości i sukcesów życzę Tym, którzy dotrwali do końca tego wpisu 🙂

BEZ

Znacie kogoś, kto „przykleił się” do jakiegoś słowa? Albo to raczej słowo „przykleiło się” do niego? Zazwyczaj jest to od razu zauważalne i dość denerwujące. Na przykład wielu ludzi po każdym wypowiedzianym zdaniu dodaje „no nie?”, tak, jakby szukali potwierdzenia. Inni zaś używają jako przecinka słowa „no”. Ostatnio właśnie, zupełnie przez przypadek, siedząc jak zwykle na kanapie i szukając usprawiedliwienia dla swojego lenistwa, postanowiłam zafundować sobie osobistą lekcję filozofii. O ironio! Jest to jeden z wykładów, na których nie byłam ani razu od kiedy rozpoczęłam studia. I to nie dlatego (jak w przypadku kilku innych), że są w konflikcie z godziną moich posiłków (typowy problem osoby z zaburzeniami odżywiania) czy odbywają się późno i i tak spałabym na nich (owszem, 6 godzin na uczelni to dla mojego organizmu wystarczający wysiłek, więcej na 1 raz nie pociągnę 🙁 ), ale dlatego, że filozofia brzmi dla mnie arcyokropnie. Podpisuję się pod zasadą – nie oceniaj niczego, a zwłaszcza nikogo!, po pozorach, ale od każdej przecież są wyjątki. Postanowiłam już dawno, że filozofia będzie moim. I jeszcze jedna dygresja, nie myślcie, że wyniosłam to ze swojego „idealnego, świecącego przykładem” domu. Tego nauczyła mnie anoreksja.

Paradoks polega na tym, że im bardziej sama przywiązywałam uwagę do swojego wyglądu, a raczej tuszy, (chociaż wtajemniczeni wiedzą, że to nie o to tak naprawdę chodzi), tym bardziej odkrywałam, że nie ma ona dla mnie ŻADNEGO znaczenia w ocenie innych osób. Zresztą, tak, jak napisałam, to nie superwygląd jest celem samym w sobie. Właściwie to im bardziej wplątywałam się w anoreksję, tym mniej chciało mi się na siebie patrzeć. Czułam bezsilność patrząc w lustro. Co zrobić, by wyglądać lepiej, a nie jak kościotrup (nie, nie jestem ślepa i widzę kości wystające na mojej twarzy, podkrążone oczy, bladą, cerę i ostatnie dwa włoski na głowie), ale nie musieć jeść? Dlaczego?

Bo jedzenie to czynność, którą znienawidziłam. Miałam ochotę pstryknąć palcami i w momencie przybrać kilka kilogramów, ale bez konieczności jedzenia, bo budziło we mnie skrajne emocje. Znienawidziłam gotować, wąchać , oglądać – robić wszystko to, co robi większość osób odmawiających sobie jedzenia, w tym kiedyś i ja. Kojarzyło mi się to z traumą, było równie „niemiłe” jak szczepionka dla małego dziecka.

Wrócę jednak do tematu początkowego, bo chyba zbyt daleko od niego odbiegłam. Ale to przez to, że mam mnóstwo przemyśleń na temat wszystkiego, o czym piszę. Dawno niczym się nie dzieliłam na blogu, więc jest tego trochę w moim „schoweczku”. Ale o studiach, „idealnej” rodzinie i zmianach u mnie będzie nieco w kolejnych wynurzeniach. Tak więc, moja lekcja filozofii doprowadziła mnie do zaskakującego wniosku. Otóż istnieją słowa, które „wślizgują” się w nasze wypowiedzi praktycznie niezauważalne. Dlatego też nie denerwują nas tak bardzo i nie zwracamy na nie uwagi. No, ok! W czym więc problem? Ważne, żeby przekazać sens wypowiedzi. Niby tak, ale co, jeżeli zamiast oddziaływać na nas bezpośrednio (np. właśnie denerwując nas), podświadomie czynią nas jakimiś? Już tłumaczę, o co mi chodzi. Podświadomość, będąca dla człowieka totalną zagadką, jest w moim przekonaniu tak skomplikowanym obszarem, że budzi mój lęk. Mogę sobie obiecać, że będę miała pozytywne nastawienie do życia, nastroję się optymistycznie na coś, ale moja podświadomość może spłatać mi figla. Wolę z nią nie zadzierać, ale też jest dla mnie tak obca, że nie wiem, co robić aby jej nie rozzłościć. W moim przypadku, każdy numer, jaki może mi wywinąć, jest związany z chorobą, nasilonym atakiem anoreksji sprzymierzonej z depresją i malkontenctwem. Takie moje prywatne „państwa Osi”. W przeciwieństwie do mnie, one dokładnie wiedzą, jak manipulować podświadomością. Ich atak, choć czasem sprowokowany niechcący przeze mnie, jest nieoczekiwany i agresywny, dlatego też tak bardzo się go boję. W starożytnej Grecji określiłabym to tak: Nie boję się tego, na co sama mam wpływ, ale tego, co przygotował dla mnie nieznany los.”.

Na tej podstawie właśnie mogą działać na nas niektóre słowa. Ja złapałam się na tym, choć prawda jest taka, że dotyczy to większości ludzi, że ciągle używam słowa „bez”. Wprawiło mnie to w osłupienie. Dlaczego? Otóż dlatego, że moja pesymistyczna natura wszczęła alarm. „Halo! Musisz być cholernie nieszczęśliwą osobą, skoro cały czas czegoś Ci brakuje! Ty pechowcu!”. No, bo któż nie zgodzi się ze stwierdzeniem, że „bez” oznacza jakiś brak. Teraz przyznajcie, proszę, że „bez” jest również Waszym codziennym towarzyszem. A teraz możecie zaprzeczyć, a nawet powinniście: „bez” jest słowem negatywnym. Oooo… tak. O tym od razu pomyślałam. Moje czarne myśli powędrowały w kierunku straty, tęsknoty itp. Ale dlaczego? Po pierwsze, wiem, że nie można mieć wszystkiego i muszę się z tym pogodzić, a nie tupać nóżką jak małe dziecko, dopóki czegoś nie dostanę. Po drugie, przecież ja nie chcę wszystkiego, obecnie to chcę właściwie tylko jednego. ZDROWIA! No, a oprócz tego, możemy nie mieć wszystkich rzeczy negatywnych – i wtedy będzie pozytywnie! (Jeeej, co za odkrycie;))

Tak też doszłam do wniosku, że „bez” nie jest takie złe, jak mi się wydawało i postanowiłam dać mu szansę. Od lat wierny towarzysz mojego życia, tworzący idealną parę z „nadzieją”, ojciec tzw. „beznadziei”. Od kiedy tylko choruję, mam wrażenie, że definiuje ona wszystko, co wydarza się wokół mnie, ale też dzieje się ze mną. Moje całe życie od tych 7 lat opisać można tym jednym słowem, bo poza tym, jest ono puste. Nie zrobiłam niczego ważnego, nie rozwinęłam się tak, jakbym chciała, nie spełniłam żadnego marzenia, żadnego nowego też nie stworzyłam, nie poznałam ani siebie, ani żadnych interesujących ludzi, nie zrobiłam niczego, aby wyglądać lub czuć się lepiej (wierzcie mi, bardzo chciałam, ale po prostu nie wyszło), nie stałam się dla nikogo szczególnie ważna, a przede wszystkim nie wyzdrowiałam.

Mam poczucie, że do pewnego momentu w moim życiu wszystko było tak, jak sobie zaplanowałam albo przynajmniej tak, jakbym chciała sobie zaplanować. Wiecie, nie planowałam mieć super prababci. Nie zaprogramowałam się na to, żeby mieć fajnych znajomych od czasów przedszkola. A jednak… tak się stało. Później weszło to na wyższy poziom. Brałam sprawy w swoje ręce: założyłam sobie, że zajmę wysokie miejsce w konkursie i tak było, że skończę szkołę z czerwonym paskiem – i tak było, że spędzę miło dzień – i też tak było! Czasem nawet współczułam innym, że tak nie potrafią. Hmmm… co za szczęściara! Myślicie? Ja, patrząc na to z boku, też. Ale ponieważ totalnie „z boku” nie jestem, to wiem, że to tylko złudzenie.

Tak naprawdę te rzeczy, na które miałam wpływ, rekompensowały mi porażki w realizowaniu ukrytych, podświadomych pragnień. (! już coś wspominałam Wam o niebezpiecznej podświadomości, ha?) Nie miałam cudownego domu (mimo iż kompletny, z pozoru normalny), nie miałam poczucia bezpieczeństwa, pełnej akceptacji mojego wyglądu, nie realizowałam marzeń (ale jako mała dziewczynka żyłam w przekonaniu, że na ich realizację mam jeszcze czas i na pewno kiedyś on nadejdzie). Teraz, choć nadal młoda, wiem, że wszystko może się szybko skończyć (tego nauczyła mnie choroba) i nie chcę z niczym czekać. Chcę czuć, że ciągle się coś zmenia, rozwijam się, sama potrafię zaspokoić niektóre swoje potrzeby, jestem samodzielna, umiem czegoś dokonać, moje życie nie jest totalnie zależne od innych. Sprzeciwiam się monotonni i stawianiu swoich potrzeb gdzieś na końcu szeregu. Do tej pory było tylko rozpamiętywanie przeszłości, myślenie: gdybym nie była chora, to…

Ale jestem! Nie, nie planowałam tego! Stało się, ale to będzie jedna z tych rzeczy, które,daj Boże, odkręcę. Każde zdanie zaczynałam od: Jak wyzdrowieję… Nie! Jestem zmęczona odkładaniem wszystkiego, stawianiem sobie warunków, jakby to, co chcę zrobić miało być nagrodą otrzymaną jedynie wtedy, kiedy pokonam anoreksję. Nie jestem dzieckiem, które dostanie lizaka tylko wtedy, gdy będzie grzeczne. TY OBRZYDLIWA MAŁPO, nie powstrzymasz mnie przed działaniem. Nie zostanę w twoich sidłach i nie będziesz ustawiała mi hierarchii. To, że ciągle szepczesz mi do ucha, nie znaczy, że nie mogę cię zagłuszać, aż to tobie znudzi się bycie wredną i poczujesz, się niepotrzebna i bezskuteczna, beznadziejna, tak, jak ja przez ciebie. Dobrze wiesz, że walka z tobą jest trudna, dlatego ciągle każesz mi czekać aż wyzdrowieję, żeby zacząć ŻYĆ. Masz nadzieję, że będziesz mnie tak mamić obietnicą, że to kiedyś nadejdzie, jednocześnie zadając cios za każdym razem, gdy czuję frustrację i ograniczenie wynikające z choroby? Że będziesz ze mną na zawsze, BEZ końca? (Strach ogarnia mnie na samą myśl o tym, a palce nie chcą wystukać słów na klawiaturze).

Wiem, nie wszystko mogę zrobić BEZ wyzdrowienia, ale są rzeczy, które mogę, a nawet powinnam. Tak bardzo czuję się samotna. Nie mam żadnej paczki znajomych, tkwię w domu, zupełnie niepotrzebna. W moich snach często pojawiają się znajomi z dzieciństwa, budzę się i znów… pustka. Miesiąc temu odważyłam się napisać do przyjaciółki, takiej prawdziwej, z gimnazjum. M., zawsze dziwiłam się, że chcesz się ze mną przyjaźnić. Zresztą, nadal trudno mi uwierzyć w to, że ktokolwiek mógłby tego chcieć. Ty jednak polubiłaś mnie BEZ względu na wszystko. Uwierzcie, było zimne październikowe popołudnie, spędziłam 5 godzin na uczelni (z czego 2,5 było zmarnowane na wykład, który odwołano), a ja poszłam, żeby w końcu się z Tobą zobaczyć. Poszłam z duszą na ramieniu – „Co powie jak mnie zobaczy?”. „Może spotyka się tylko po to, żeby definitywnie się pożegnać?”. Miałam podstawy tak sądzić, bo jedną przyjaciółkę już straciłam. Tak, przez anoreksję! To jej wina! I nie mam jej tego za złe (tzn. przyjaciółce). Sama nie zniosłabym takiego dystansu, jaki między nami powstał, braku spontaniczności, mojej wiecznie skwaszonej miny, wyalienowania. M. czekała na mnie, taka jak kiedyś, moja przyjaciółka. Zaczęłyśmy rozmawiać i jakoś poszło. Nie było zupełnie „luźno”, ale takie jedno, zwykłe, krótkie spotkanie (M jest dość zajętą osobą) wystarczyło, aby poprawić mi humor i rozjaśnić pochmurny i nudny dzień.

Po co o tym piszę? Po pierwsze, dlatego, że tego dnia odkryłam, że nawet jeśli mi się nie chce, to warto czasem spróbować, bo może okazać się tym, czego potrzebuję. Tego dnia pokonałam chytrą podświadomość 🙂 Po drugie, aby pokazać, że człowiek sam naprawdę może siebie nie znać (choć wiem, że moja wiedza na temat samej siebie leży i kwiczy, to jednak nie sądziłam, że do takiego stopnia nie potrafię określić czego tu i teraz potrzebuję, na co mam ochotę, a na co nie 🙁 ). Jest też trzeci powód – alegoria. Może z tym dniem, z tą jedną niedzielą, jest tak jak z moim życiem? Mimo iż w połowie totalnie BEZnadziejne, to druga połowa nadal może okazać się czegoś warta, ale to ja podejmuję decyzję.

Tak więc, ostatnio, natchniona jak zwykle snem, odezwałam się do mojej ostatniej deski ratunku. W swoim życiu miałam kilku znajomych, ale tylko 4 prawdziwe przyjaciółki. K. znam od przedszkola. Jej blok widać z mojego balkonu. Spędziłyśmy razem liczne godziny jako smarkule. Siedziałyśmy w jednej ławce w podstawówce, a popołudniami plątałyśmy się po osiedlu. Chodziłyśmy do tego samego gimnazjum, na lekcje j. angielskiego, byłyśmy na wspólnych koloniach. Wyobrażałam sobie, że gdy dorośniemy, będziemy razem wynajmować domki letniskowe na lato i jeździć tam z paczką. Posiadając dowody osobiste w portfelach i niezależność od rodziców, pojedziemy razem na narty, będziemy szaleć w dyskotekach, na naszych osiemnastkach. Będzie taką moją towarzyszką doli i niedoli. To z nią i naszą gromadą zrealizuję marzenia o podróżach,(sama bałam się trochę wyjeżdżać, a z rodziną to już żadna atrakcja w pewnym wieku), to ona doradzi w sprawach sercowych i to z nią będę malować paznokcie, pić wino i jeść lody oglądając Bridget Jones na piżama party.

Odezwanie się przyszło mi z wielkim trudem. Miałam te same wątpliwości, które krążyły przed spotkaniem z M. Bałam się, że K. może mieć już dosyć tego, że „przypominałam” sobie o niej od czasu d czasu i zrywałam kontakt. Przypomniałam sobie jednak jej słowa, które wypowiedziała w dniu moich ostatnich urodzin, kiedy to rozmawiałyśmy. Tłumaczyłam jej ze łzami w oczach, starając się jednocześnie utrzymać wesoły głos w słuchawce, że nie odzywałam się, bo było mi po prostu wstyd. Wstyd ze względu na to, jak wyglądam, jak pokażę się jej, jej rodzicom, znajomym z gimnazjum, z którymi tworzy obecnie wspaniałą paczkę. Myślałam, że pęknie mi serce, gdy zdradziła, że widząc mnie zimą na pętli autobusowej przeraziła się. Było mi tak strasznie głupio i wstyd. Ona na prawdę się martwiła! Pewnie zastanawiała się: Gdzie jest ta dawna Ada? I szybko odpowiedziała sobie w myślach: Chyba odeszła na zawsze, jest już stracona.

Teraz też płaczę. Piszę o tym i nie potrafię powstrzymać łez. Mam ochotę ją za to przeprosić. Żal mi tych wszystkich lat, które straciłam chorując i alienując się w domu, podczas gdy K przeżywała swoje prawdziwe „nastoletnie” chwile. Czy będzie chciała mnie w swojej grupie? Czy nie będzie się mnie wstydzić? A może będzie się ze mną kolegować, ale nie pokonamy dystansu między nami i nie nadrobimy tych straconych lat. Nie będę rozumiała grupowych żartów, nawiązujących do śmiesznych sytuacji z ich wspólnie spędzonych chwil, nie będę kimś, z kim będą się czuli swobodnie. Znowu naszły mnie te same myśli. I choć nie chcę o sobie myśleć jak o kimś, kogo nie polubiłabym za żadne skarby, kimś, kto odpycha ludzi i ich nie lubi (choć tak wcale nie jest, ja po prostu nie chcę się narzucać, nie umiem jeszcze poznawać ludzi, bo ten etap mnie ominął), to zbyt dużym wyzwaniem wydaje mi się obecnie zmiana sposobu myślenia o sobie.

Właśnie przed tym uciekłam w anoreksję. Przed osądem innych, przed ewentualnym skrzywdzeniem przez kogoś. Uniknęłam skutecznie kontaktu z otoczeniem. Pozorny parasol bezpieczeństwa okazał się jednak dziurawy. Tracąc coraz bardziej na wadze, skazywałam się na ostre spojrzenia przechodniów, nieuczciwe oceny lekarzy pozbawionych empatii lub wiedzy na temat przyczyn choroby (o! modelką się zachciało być!). Poza tym, stojąc pod owym parasolem porządnie przemokłam. Właściwie to, po tylu latach, już tonęłam. Tonęłam w rozpaczy i samotności. Dlaczego w ogóle go rozłożyłam? A! No i dochodzimy do miejsca, w którym znów była to podstępna podświadomość. Dom. To w nim nauczyłam się, że na wszystko trzeba zasłużyć,nawet na miłość. Że człowiek ciągle jest oceniany, a o jego wartości świadczą tylko jego osiągnięcia. Kto więc chciałby się narażać? Byłam już zmęczona nieustannym działaniem. Potrzebowałam chwili oddechu w codziennym zabieganiu o dumę rodziców, o bycie zauważoną. Wygodniej było unikać oceny. Szkoda, że ta „chwila” trwa już 7 lat 🙁 .

Podczas naszej rozmowy K. dodała, że nie musiałam się wstydzić, bo jesteśmy dorosłymi ludźmi i ona rozumie, że jestem chora. Po pół roku wciąż dzwonią mi w głowie te słowa, ale dopiero teraz rozumiem ich znaczenie jako przekaz, żeby nie odkładać życia „na później” i zaproszenie do odnowienia jakichś kontaktów. Tak po prostu, BEZinteresownie (bo ja na razie nie mogę niestety nikomu nic zaoferować oprócz siebie, a to raczej mało ciekawe). Nie musiałam sobie na to zasłużyć, a właściwie nie zasłużyłam, a jednak… Moja długoletnia przyjaciółka, taka pozytywna dusza. Zawsze, nie żartuję!, uśmiechnięta i optymistyczna. Dziękuję, że jesteś takim promyczkiem dla wszystkich dookoła siebie i że mogę wspominać twój uśmiech wtedy, kiedy jest mi smutno.

Jedna uwaga! Kiedy w moim życiu było naprawdę ciemno i BEZsilność rozrywała mnie od środka nie potrafiłam zupełnie odnaleźć sensu życia. Taki BEZsens. BEZ sensu wydawało mi się robienie czegokolwiek, czułam BEZustanną frustrację. I choć chciałabym napisać receptę na to, jak się ogarnąć, to, mimo iż, ten pesymizm trochę odpuścił ostatnio, to nie potrafię doradzić dlaczego. Każdego wieczora kładę się do łóżka ze strachem, że jutro on powróci. A ja chcę żyć BEZ strachu. Z poczuciem całkowitego wpływu na siebie i swoje życie (nie mylić z kontrolą). Nauczyć się, że nie da się przebrnąć przez świat BEZbłędnie i pozwolić sobie na te błędy. Wyciągać z nich wnioski i naprawiać to, co zepsute. Wtedy też idziemy do przodu, uczymy się czego, rozwijamy się. Najgorsza jest stagnacja. Właściwie, dopóki czegoś nie spróbujesz nie wiesz, czy będzie to porażką czy sukcesem. NIE WIESZ. A ja wolę wiedzieć! Ja chcę wiedzieć, jakie są skutki! W ogóle, od zawsze chcę wiedzieć wszystko, czego można się dowiedzieć i korzystam z każdej okazji, żeby wiedzę zdobywać. Zamiast oglądać bzdurne seriale (choć umówmy się, że czasem każdy tego potrzebuje), czytam książki i informacje ze świata. Rozwiązuję krzyżówki i sprawdzam każde słowo, którego nie znam, oglądam teleturnieje, a słuchając piosenki wsłuchuję się w jej słowa i tłumaczę na polski :). Życie BEZ próbowania, które miało pozornie chronić, zabija mnie wewnętrznie. Mechanizm nakręca się sam. Pojawia się frustracja, brak postępu i poczucie BEZnadziejności, tkwienia w miejscu, w dodatku niewłaściwym. W jakimś niewygodnym kombinezonie, który gryzie, ale może jednak jest wygodniejszy niż to, co miałabym nosić zamiast niego. Nie! Jeśli jest niewygodny, to nie chcę go nosić. I będę zmieniać te kombinezony, dopóki nie znajdę wymarzonego. c.d.n.

Żegnaj Kitty cz. 2

Na kartce spisałam swoje przemyślenia i usiadłam do pisania notatki na bloga. Nie z obowiązku, ale potrzeby. Nie chciałam trzymać w sobie tych emocji. Do tego jeszcze wcześniejsza wizyta u psychiatry i tak jakoś wyszło…

Ok, trochę „suchej” recenzji też będzie, ale krótko, bo nie lubię za bardzo tego robić. Oprócz tego, co przy okazji udało mi się opisać już wcześniej, podoba mi się, jak umiejętnie Brown potrafi zburzyć typowy mur „pisarz-czytelnik” i wciągnąć do swojego świata, stać się nam bliska. A mnie już szczególnie. Chyba przez to, że jej mąż trochę przypomina mojego tatę. Jest zagubiony, wycofany, łatwiej pobłaża Kitty, nie reaguje aż tak emocjonalnie i nie przeżywa wszystkiego jak matka. To dobre podejście. Co prawda, jest on mniej poinformowany odnośnie samej choroby, nie jest aż tak bezlitosny dla demona, ale czasem to lepiej. Widzi też człowieka, a nie tylko „anoreksję-potwora”. Wie, że  musi pokonać demona, ale mieszkającego w ciałku jego córki, które w starciu z rodzicem bezlitośnie i niewinnie ucierpi, nie wspominając o duszy. Może również wynika to z braku sił, a nie rozumienia istoty problemu, ale ważne są skutki. Ten człowiek walczy, ale nie za wszelką cenę i nie z wiatrakami. Daje odpocząć i sobie, i Kitty – przynajmniej ciału, bo nie potrafi dać ukojenia duszy. Z drugiej strony poraża jego cierpliwość i opanowanie. Godzinami! potrafi uspokajać Kitty po kolacji czy w momencie załamania.

Matka przesadza czasem w drugą stronę. Denerwuje się przy dziewczynce – a to z własnej autopsji wiem, że nie pomaga. Chory czuje się jeszcze bardziej beznadziejnie. JAKBY NIE POTRAFIŁ ZROBIĆ NIC- zawodził bliskich i samego siebie, nie stanowił żadnego powodu do dumy dla rodziców. Ot, taka zakała rodziny. Ponadto, wszystkie zmiany nastroju Kitty wiąże z kwestią wagi. Tak jakby człowiek, a zwłaszcza dojrzewająca nastolatka, nie miała prawa do złości czy buntu albo radości. Według niej, pogorszony humor wynika ze spadku masy ciała, a lepszy z jej wzrostu. Ok, osoby ze znaczną niedowagą często są osowiałe, przygnębione i depresyjne, ale każdemu, nawet zdrowemu człowieku zdarza się mieć różne humory.

Co do zakończenia, to sama długo myślałam nad tym, co napisać. Z jednej strony byłam przekonana, że historia kończy się happy endem. Świadczyły o tym nazwy rozdziałów. Z drugiej zaś, przecież cały czas podkreślałam, że jest taka autentyczna. Wiem, jedno drugiego nie wyklucza. Na szczęście:)! Ale chodzi o to, że tak wielce zachwalana przez Brown metoda wcale nie musi być taka super. Zwłaszcza, czego nie ukrywa autorka, w przypadku dorosłych dzieci. W terapii FBT ważne jest zaangażowanie całej rodziny. Nie każdy ma takie szczęście, więc metoda ma dość wyraźne kryteria, co do tego, kto może z niej skorzystać. Moim zdaniem, czy FBT czy nie, fajnie mieć wsparcie.

Poza tym, jak to zwłaszcza w medycynie bywa, nie ma jednego doskonałego przepisu na wyzdrowienie. Leki zwykle działają tak samo- ale to syropy na kaszel czy tabletki przeciwbólowe. Jeśli chodzi o „wyższe” cele, to każdy organizm jest zupełnie inny. Dwie osoby w podobnej sytuacji, stosujące tę samą terapię i leki, mogą osiągnąć zupełnie inny efekty. Dochodzi do tego charakter osoby, przeszłość, motywacja, wspomniane wsparcie, życie codzienne, budowa organizmu i jego reakcje na leczenie, samozaparcie itp. W FBT nie podoba mi się to „zmuszanie” do jedzenia. Jest to groźne ze względu na to, że, tak jak w przypadku Kitty, kontrola trwała zbyt długo i gdy dziewczyna wyjechała na studia nie poradziła sobie sama. W pewnym momencie człowiek sam musi zacząć brać odpowiedzialność za swoje czyny i stawić czoła potworowi. Ok, niech będzie to po jakimś czasie kontroli najbliższych, gdy człowiek jest silniejszy, ale nie można wiecznie liczyć na to, że będzie kogo obarczyć winą za swoje wyrzuty sumienia i tłumaczyć je w swojej głowie nadzorem rodzicielskim. Kitty powinna zdecydowania sama pokierować sobą jeszcze będąc w domu, a nie dopiero poza nim.

Wracając do happy endu. Chciałam go dla Kitty, bo polubiłam tą bohaterkę. Kibicowałam jej po tym, co przeszła walcząc z demonem. Tylko czy nie byłoby to wtedy według mnie zbyt bajkowe? Chciałabym, żeby istniały takie zakończenia. Może i tak. Ważne, że jest lepiej i wierzę, że będzie jeszcze. Teraz postaram się sama osiągnąć swój cel, ale nie zapomnę o tej dziewczynie i z ciekawości będę sprawdzać, na ile to możliwe, jak tam jej losy. Podsumowując, książka Brown nie może być na pewno żadnym przewodnikiem, jedynie pomocą w zrozumieniu świata chorego i jego bliskich. Tak nawzajem -czyli książka dla wszystkich. Również dla tych, którzy o anoreksji nie wiedzą zbyt wiele. Ci, którzy wiedzą mało, ale uważają się za specjalistów, ponieważ przeczytali artykuł w internecie i tak nie sięgną po tą książkę, bo uważają, że nie potrzebują. Jest ona także doskonałym wsparciem. Daje poczucie zrozumienia, współistnienia w cierpieniu, wsparcia, nadziei, ducha walki. Szczerze tak uważam. Polecam z czystym sumieniem!

Żegnaj Kitty część 1

Od kiedy tylko zaczęłam pilnie przemykać przez kolejne strony zmagań Kitty z chorobą, wiedziałam, że nie jest to kolejna „zwykła” opowieść. Taka, ot, sobie książka. Jedna z wielu stereotypowo opisujących zaburzenia odżywiania i wzbudzających tylko negatywny rodzaj złości i buntu w bardziej wtajemniczonych w chorobę, jej powody i przebieg.

Początkowo myślałam, że nie dam rady przeczytać więcej niż jeden rozdział na tydzień, później okazało się, że było to tylko kilka stron. Dlaczego? Każda karteczka zapisana wspomnieniami matki dziewczyny nasycona była emocjonującymi wyznaniami, szczerymi i trafnymi stwierdzeniami, autentycznymi (nawet w moim odbiorze, a może i tylko w moim, bo „zdrowym” anoreksja wyobraża się zupełnie inaczej) opisami i niesłabnącym zrozumieniem oraz współczuciem. Co ważne dla mnie, Brown w umiejętny sposób potrafiła okazać swoje zdumienie i podziw dla walczących – zamiast obrzucać ich błotem i oskarżać o bezczynność albo po prostu pozostać obojętną, wykazała się dojrzałym, fachowym podejściem do sprawy, wiedząc, że mimo wzlotów i upadków są osoby, które naprawdę wkładają wysiłek w pozbycie się tej „zarazy” ze swojego życia. Opisuje trudności i poświęcenie całej rodziny, ale nie przypisuje sobie żadnych dodatkowych zasług. Wie, że to ona podawała Kitty jedzenie i pilnowała jej na każdym kroku, ale, dzięki Bogu!, nie w tym widzi jedyny powód polepszenia się stanu dziewczyny.

Zdaje sobie sprawę, że pomimo odmów, oszustw i sztuczek, to ze strony Kitty wyszedł największy wysiłek i prawdziwa CHĘĆ. To chora każdego dnia (i nocy) walczyła z myślami, a nie garnkami i sztućcami. Szczerze, przepraszam za stwierdzenie, które może skrzywdzić opiekunów osób chorych, ale pokarm potrafi podać nawet małpa. O wiele trudniej walczy się ze słabościami psychiki, a nie zmęczeniem fizycznym. Ciału można dać odpocząć, a gdy cierpi dusza, to czasem wiele czasu minie, aż odkryjemy sposób, by jej ulżyć i nastąpi regeneracja.

Wracając jednak do empatii. Nie wiem, jak to jest być osobą bliską chorego na zaburzenia odżywiania się. Jedynie z rozmów z moją siostrą wiem, że czuła się zaniedbana przez rodziców, codziennie dowiaduję się nowych, zaskakujących rzeczy o tym, jakie emocje jej towarzyszyły. Mogę sobie tylko wyobrażać, że nie łatwo było przez te wszystkie lata zaciskać zęby i nie okazywać tego, poza kilkoma wybuchami. Częściej jednak uciekała przed problemami z domu, bo nie czuła w nim wsparcia – na ile to wina mojej choroby, a na ile i tak beznadziejnej atmosfery w domu i braku zaufania do siebie – nie wiem. Wiem, że mimo iż dostrzegałam, że nie czuła się komfortowo, nie zdawałam sobie sprawy ze skali tego problemu. Dziś jest inaczej. Nadal niestety choruję (Boże, tak bardzo chciałabym, żeby to właśnie była ta opisywana zmiana!) Jak już wspomniałam, siostra jest otwarta, jesteśmy bliżej, traktuje mnie normalnie – krzyczy, denerwuje się, mówi, kiedy coś nie pasuje. Nie obchodzi się jak z jajkiem. To namiastka normalności w naszym domu.

Poza tym, ja sama staram się wyzwalać z anoreksji. Jestem już na tyle stara ;), że sama jeżdżę na terapię, do lekarzy, nie angażuję w to rodziców. Jest mi z tym dobrze, nie chcę mieć poczucia, że kogoś zawodzę. Jeżeli mam wyzdrowieć, to tylko dla siebie. Krok po kroku, nic na wyścigi, bez oszukiwania kogokolwiek, a zwłaszcza własnej psychiki. Wtedy najłatwiej stracić kontrolę. A to ja chcę decydować, kiedy jestem gotowa zrobić kolejny krok. Oczywiście, w miarę upływu czasu, siostra także posunęła się trochę w latach i nie potrzebuje już aż tak zaabsorbowania rodziców, a nawet nie chce. Nauczyła się zresztą żyć bez ich wsparcia, z czym ja miałam duży problem, dlatego też podświadomie chorobą próbowałam „wymusić” na nich jakiekolwiek zainteresowanie, poczucie opieki, nadzoru, bezpieczeństwa. To taka „skaza” z dzieciństwa, po której zostanie blizna.

Mam żal, bo niektórzy rodzice posiadają umiejętność i mądrość nauczenia dzieci, a właściwie subtelnego, ale jasnego okazania zainteresowania życiem i potrzebami dziecka. To po prostu takie rodzące się w potomku „coś”, co pozwala nie bać się żyć i podejmować kroki, bo daje gwarancję istnienia zawsze na horyzoncie „pomocnej dłoni”. Nieoceniania, prawa do popełniania własnych błędów, dumy z własnego dziecka nieważne co się dzieje i ramienia, na którym można się wypłakać zamiast tłumienia urazów i żali. Współdzielenia się radościami i troskami, rozwiązywania problemów razem, ale i zachowania zdrowej autonomii i nienachalnego ingerowania w świat uczuciowy dziecka.

Cóż, czasu cofnąć się nie da, ale to czego w ostatnich miesiącach się nauczyłam, to to, że nie oznacza to, że już nasze całe życie będzie beznadziejne. Po prostu trzeba to wszystko zostawić za sobą i zbudować swoje życie, takie, jakie chcemy mieć, a nie takie, jakie przygotował nam ktoś, wprowadzając na zły tor. Dlatego mój żal zostawiam za sobą i nie chcę się na nim skupiać. Nie jest tego wart… Chyba po części od tego jest się dorosłym. Żeby naprawić błędy rodziców, po wielu latach obserwacji naszego życia i licznych prób życia na różne sposoby, podejmowanych głównie w okresie nastoletnim, podjąć decyzję o tym, czy chcemy, by nasze życie dalej tak wyglądało. Jeżeli nie, to jest to czas, aby zacząć żyć po swojemu i korzystać z tego, co przychodzi od życia.O uczuciach rodziców rozpisywać się nie będę, bo nie chcę. Nie wiem, co czuli moi i szczerze mówiąc nie za bardzo mnie to ciekawi. Jak na ironię, najwięcej wsparcia otrzymałam właśnie od wycofanej siostry. Może nawet nie wsparcia, co spokoju. Wszystkie wahania emocjonalne zawsze związane były z relacjami z rodzicami.

W każdym razie, o odczuciach rodziny piszę dlatego, że czytając książkę Harriett Brown, jestem spokojna, że nie karmi mnie ona pustymi słowami, ale ja także mogę z niej czerpać jakąś naukę. Skoro ta kobietka potrafi tak doskonale opisać świat anorektyczki, emocje i procesy zachodzące wewnątrz osoby dążącej do zdrowienia, to może także doskonale opisała emocje swoje, młodszej córki i męża? Istnieje też możliwość, żę to nie ona jest empatycznym geniuszem, lecz to Kitty świetnie zrelacjonowała jej krok po kroku, co działo się w jej głowie. Takie stwierdzenie zresztą pada w książce.Nieważne, i tak jestem spokojna, bo o swoich uczuciach chyba pisała już zupełnie świadomie, więc może i mnie udało się po części pojąć myśli bliskich. Zresztą, fajne jest to, że cała książka nie jest skupiona wokół jednej postaci lub mamusi i córeczki, ale wszystkich domowników, a nawet całego osiedla i społeczności szkolnej. To przynajmniej daje choć trochę odetchnąć od momentów pełnych napięcia, które ja, jako chora, przeżywałam wyjątkowo długo. Dlatego też nie byłam w stanie recenzować, a właściwie opisywać myśli, jakie krążyły wokół więcej niż kilku przeczytanych stron.

Był czas, że myślałam, że nigdy nie skończę mojej lektury. Ale… nie martwiło mnie to. Podobnie jak z terapią, dałam sobie czas. Nie byłam gotowa sięgnąć po nią i nie chciałam robić niczego na siłę. Liczyłam na to, że w końcu przyjdzie czas, że nabiorę siły, aby wrócić do świata Kitty. No i przemyślałam, poprzeżywałam swoje i wzięłam ją do ręki. O dziwo, poszło łatwo. Nie, nie dlatego, że nie miałam co robić w autobusie. Było ciepło, mogłam, tak jak lubię, zamknąć oczy i powygrzewać się jak jaszczurka, tylko że przez szybę 🙂 Ale wciągnęło mnie na dobre. Później z kolei nadszedł czas złości. Złości na tatę (takie domowe sprzeczki), złości na siebie (za brak konsekwencji – czyli opisane wcześniej upadki), zniecierpliwienia, no i nudy. Chciałam być sama. Było zimno i ponuro, więc park nie wchodził w grę, centrum handlowe głośne i pełne wrogich spojrzeń, napotkanych i tak już wcześniej w autobusie. Zamknęłam się w pokoju, usiadłam z kocem na łóżku i prawie skończyłam. Dwa dni później w drodze do lekarza, czekając na autobus, skończyłam „Kiedy…”.

Nie chcę tej samotności!!!

Przeżywam to zawsze. Nie czytam jej jak zwykłej książki – strona po stronie, nawet 100 zapisanych karteczek dziennie. Myśli kotłują się w głowie, zapisuję je rozgorączkowana na kawałku papieru, który mam pod ręką. Tak prędko, aby nic nie umknęło mi, abym mogła to czytać i ciągle tym żyć, czuć te emocje – strach, smutek, współczucie, złość, zrozumienie, ciekawość, bliskość. Tylko dlaczego? Dlatego, że chcę czuć. Pragnę nauczyć się dopuszczać do siebie wszelakie emocje, rozpoznawać je, okazywać, opisywać właściwie i wyciągać z tego wnioski.

Poza tym, mam nadzieję, że każda myśl przypomni mi w chwili słabości o tym, że nie jestem jedyna, o tym, że nawet, gdy jest beznadziejnie, można z tego wyjść, o tym, że ktoś jednak potrafi zrozumieć, co dzieje się w „naszych” umysłach (to przywraca wiarę w ludzi), o tym, że warto walczyć i czasem ze łzami w oczach pokonywać słabości (wbrew głosowi wewnątrz, który tylko wydaje się być rozsądny, a naprawdę nas oszukuje) i o tym, że nie jestem może jedyną, wybraną przez kogoś na kozła ofiarnego osobą, której podarowano wszelkie nieszczęścia świata – oznaczałoby to przynajmniej, że może kiedyś spotka mnie w końcu jakieś dobro.

Czuję potrzebę wyrażania tego, co dzieje się we mnie, ale póki co gotowa jestem na to tylko w formie pisemnej. Przychodzi mi to o wiele łatwiej niż mówienie. Oprócz tego tylko oko w oko z terapeutą potrafię się otworzyć. Nie umiem wprost przekazać uczuć tym, którzy są ze mną przez większość czasu – najbliższej rodzinie. Trochę dlatego, że nie znajduję żadnych właściwych słów, trochę też z powodu obawy przed zasmuceniem lub zawiedzeniem ich (dlaczego jesteś ciągle nieszczęśliwa i narzekasz?), na pewno zaś dlatego, że właśnie najczęściej, ja po prostu nie wiem, co czuję albo nie umiem do tego sama się przed sobą przyznać. To dziwne, ale ja naprawdę tak mam. To frustrujące, bo niemożność zidentyfikowania emocji i podzielenia się nimi z kimś sprawia, że kłębią się we mnie i nigdy nie daję im upustu. Aż niewyobrażalne, że w jednym człowieku o wzroście 162cm może zmieścić się tyle uczuć i myśli – i to tak przeciwstawnych. Taki chodzący „ładunek” powinien już dawno wybuchnąć. I owszem – rozrywa mnie od środka.

Jak pisze matka Kitty, (Boże, jak ona to trafnie potrafi opisać!), „dusza krwawi”. Tak, dusza. To ona najbardziej cierpi, to ona jest najbardziej sponiewierana. Wszystkim wydawać się może, że najbardziej zdewastowane jest ciało anorektyczki. Nic bardziej mylnego. Dusza zostaje zgnojona przez tą zołzę o wiele wcześniej, niż pokaże to ciało czy jakikolwiek wynik badania lekarskiego. Jest jeszcze jedna, najistotniejsza różnica – ciało widzą wszyscy, cierpienie duszy czują tylko chorujący (i takie wyjątki, diamenciki jak matka Kitty).

Wracając do tematu niewiedzy. Może to banalne porównanie, ale idealnie ilustruje „bardziej opornym”, o co chodzi w tym zjawisku. Nawiasem mówiąc, tak też mam, ale w porównaniu z rozpoznawaniem emocji jest to pikuś – najwyżej będę chodzić nago 😉 Chodzi mi o to, że ja nawet wchodząc do sklepu po zwykły T-shirt, nie wiem, który wybrać. Nie chodzi o cenę ani krój. Oba mi się podobają i, o niebiosa!, nawet nie odstają tak strasznie. Ja jednak gapię się na te bluzeczki przez 20 minut i… nic. Dalej nie wiem, który mi się bardziej PODOBA. Mam tak ze wszystkim – skarpetkami, kolorami swetra i balerinkami. Tak, wiem, każdy się czasem dłużej zastanawia. Jednak u mnie stało się to niemal zwyczajem, okropnie wyczerpującym. Kiedyś myślałam, że jestem po prostu niezdecydowana. W moim przypadku wykracza to jednak dalej – to po prostu czysta niewiedza. Patrząc w dal, dochodzę do wniosku, że mam tak od zawsze, z tym, że teraz na inną skalę. Relikt z dzieciństwa. Wydawało się drobną wadą (czasem nawet zaletą – „ona jest taka rozsądna i rozważna”, później zmieniło się na „starowna” lub „oszczędna”), czymś, co zostawia rysę na moim idealnym charakterze, co nadaje mi trochę ludzkiego wymiaru – choć ja zawsze chciałam być idealna i wszelkie rysy były dla mnie strasznie wstydliwe, udawałam więc, że ich nie ma, ze strachu przed ujawnieniem ich przed rodziną.

Znów ten strach. Ale… tak, bałam się, że przestanę być kochana, choć tak naprawdę nikt nigdy sam z siebie nie powiedział mi, że jestem, więc może po prostu bałam się, że ktoś powie na głos, że mnie NIE akceptuje. Bo przecież na takie uczucia od innej osoby trzeba zasłużyć – uwielbiani są tylko Ci nieskazitelni, tylko ich można kochać. Choć w kontaktach z innymi, zawsze okazywałam, że nie ma znaczenia dla mnie, czy mają wady czy też nie, bo jestem tolerancyjna. Tak, miałam i dalej mam wobec siebie inne wymagania niż wobec innych. Stosuję wobec siebie inne standardy. Dziś obsesyjnie boję się tego, co powiedzą o mnie inni, a jeszcze bardziej tego, co pomyślą, choć ja sama nie oceniam nikogo po wyglądzie i nie wymagam od nikogo nieskazitelności. Mimo tego, przez przykre doświadczenia i liczne zawody, nie wierzę w ludzi.

Sparzyłam się. Zawsze chciałam być lubiana przez wszystkich, dlatego zawsze próbowałam być miła, nie oceniać nikogo, akceptować wady innych. Dziś nie potrafię zaufać, że ktoś może podchodzić do poruszonej kwestii tak samo jak ja, tzn. zaakceptować jakąś rysę, lubić pomimo krzywych nóg lub wagi. Nie wierzę, gdy ktoś mówi, że mnie lubi. Sama nie lubię siebie i nie wyobrażam sobie, jak można chcieć spędzać czas z kimś takim jak ja. Przyjmuję to jako grzeczność z czyjejś strony a później powolutku wycofuję się, by nie narzucać się i nie wprawiać nikogo w zakłopotanie czy irytację. Jestem skryta, czasem może sama nieświadomie odpycham tym ludzi, ale boję się kogoś zdenerwować – wzbudza to we mnie ciągle ten sam lęk, co w dzieciństwie – lęk przed tym, że ktoś NA GŁOS powie, że coś go we mnie denerwuje, że JA go irytuję.

Samotność. Przez to wszystko to ona towarzyszy mi 24h/dobę. Tak bolesna i krzywdząca. Przecież zawsze bałam się, że będę sama. Owszem, takie okresy „odcięcia” się od świata i pobycia tylko ze sobą zdarzają mi się teraz potrzebne, ale są też momenty, że potrzebuję kogoś do potrzymania za rękę, wyjścia do kina czy na spacer. I niestety, rodzina w tej kwestii się nie sprawdza. Każdy potrzebuje swoich własnych znajomych – takich znalezionych samemu, „zaadoptowanych” do tej drugiej rodziny, tej, którą możemy wybierać, tej wyselekcjonowanej, elitarnej sfory. Rodzinę mamy zwykle na co dzień, niestety, ale najczęściej bywa to męczące. Ponadto, przyjaciele, niby obcy ludzie, niezwiązani z nami żadnymi genami, a jednak na ogół bardziej przyjaźni, bardziej warci zaufania, lepsi słuchacze i doradcy, lepiej widzą, co nas gryzie (albo, że w ogóle tak jest), lepiej wiedzą, co powiedzieć, czego potrzebujemy, czy chociażby, którą bluzkę wybrać. Tak, oni nie patrzą na nas przez pryzmat tych emocji, więzów krwi. Są bardziej subiektywni, na chłodno oceniają fakty, choć potrafią odczuwać z nami radość i smutek, gniew i euforię. Sposobem na unikanie samotności miało być właśnie stworzenie takiego grona znajomych. Na wszelki wypadek – rodzina + przyjaciele – taak, byłam starowna 🙂 Cóż, dlatego starałam się jak mogłam być miła, w szkole pomagałam jak tylko mogłam rówieśnikom, nigdy nie odmawiałam niczego, czyniłam wiele rzeczy swoim kosztem, ale czułam się przynajmniej potrzebna. Tak jak Kitty (kolejne podobieństwo!), byłam niezwykle towarzyska. Choroba zmieniła wszystko, ale teraz, o czym coraz dotkliwiej się przekonuję, doskwiera mi brak oparcia. Samotność. Nienawidzę jej – to wiem akurat doskonale.

Tak właśnie drobna wada – błędnie określana jako niezdecydowanie – przeobraziła się w ogromną niewiedzę, uwierająca dość mocno w codzienności. Kurczę, jednak oczy trzeba mieć otwarte przez cały czas. Dzieciństwo to tak ważny okres, tak wiele w nas kształtuje, tak wiele zostawia w ludzkiej duszy. Czasem drobna ryska dziecka może niekontrolowanie stać się koszmarem dorosłego. Przed rodzicami wyzwanie, by wychwytywać te wszystkie niedoskonałości zanim wyrządzą nam krzywdę. Zwłaszcza, że wszystkich i tak nie zauważą, mogą więc jedynie zmniejszyć ich ilość. To wyzwanie, ale i obowiązek. Ja mam moim rodzicom za złe to, że nie myśleli o konsekwencjach swoich czynów i tego, jak odbiją się na psychice mojej i mojej siostry, jaki wpływ będzie to miało na naszą przyszłość. A ma, i to niewyobrażalnie duży!

Wiem, wiem. W moich czasach psychologowie nie trąbili tak jeszcze o tych „wszystkich sprawach”, ale jakoś inni dorośli wiedzieli, że dziecku należy powtarzać, że jest coś warte, że nikt nie jest idealny, ale jego wady nie eliminują go z życia towarzyskiego, jedynie trzeba nad nimi pracować, że odnoszenie porażek to nie koniec świata, że powinno się, a nawet trzeba mówić o swoich emocjach, bo inaczej kłębią się w nas i rozrywają wewnętrznie. Tak, nie nauczyli mnie opisywać uczuć. Sami tego nie robili. Nikt nigdy nie wiedział w domu, co się dzieje w umyśle pozostałych. Nie mówię, żeby zdradzać wszystko, jak na spowiedzi, ale każdy chce się czasem wyżalić. Inna kwestia, że u nas w domu nigdy nie było zaufania. Lawa, zwykle gorzkich słów, wylewała się podczas częstych kłótni – tylko mała A., ta, która nie krzyczy, bo nie chce nikogo zranić, zbierała w sobie wszystkie emocje i tak do dzisiaj… Mam nadzieję, że moje dzieci nie będą bały się mówić wprost, czego się boją, co je denerwuje a co bawi. Dom powinien być bezpieczny, a nie wzbudzać strach i poczucie ograniczenia wolności, nie wydawać się obcy.

Dalszy ciąg i coś jeszcze

Moim zdaniem, każdy wewnątrz jest egoistą, a w szczególności chory, który ma żal do życia za to, co go spotkało i w pojedynku: utrata rodziny kontra utrata pozornej „własnej woli” wybierze siebie. Dlaczego? Bo, jeśli akurat chodzi o mnie, ja czuję się poszkodowana przez los. Nie potrafię pogodzić się z tym, że moi rówieśnicy nie walczą z demonami, mają normalne życie  – nie jakieś cukierkowe, ale przeplecione codziennymi problemami – a nie skażone zarazą, z której nie mogą się wygrzebać. Mają szczęśliwe rodziny, a przynajmniej nie toksyczne, jeżdżą na wakacje, pracują, studiują, zakochują się, żyją… Na ich drodze światło zmienia się fazami.

Dlaczego ja tak nie mogę? Chyba mnie też należy się coś od życia. Skoro jednak ono nie chce dać, to samemu trzeba wziąć, albo przynajmniej zawalczyć! Zahaczając jeszcze o temat rodziny – wspomnę tylko jedno. Szantaż w moim przypadku nie zadziałał także dlatego, że w pewnym momencie zapragnęłam właśnie odcięcia od rodziny. Miałam ich po dziury w nosie i odwrócenie się ode mnie nie było dla mnie żadną karą. Wkroczyłam w końcu w okres buntu, zamykania się w pokoju i krzyczenia, że wszystko jest nie tak – od dzieciństwa po dziś dzień i gorzkiej prawdy prosto w oczy, która świadomie raniła bliskich. Chciałam, żeby w końcu zrozumieli, że ja walczę sama, ale to między innymi przez nich jestem do tego zmuszona. Nie cierpię ich za to, że nie pomogli mi odnaleźć siły, że obcy ludzie stali się mi bliżsi, że ich jedyna pomoc opierała się na: „Wiem, że jest  Ci ciężko”, „Mam nadzieję, że będzie lepiej” i oczekiwaniu, że w miarę opłacania kolejnych wizyt u psychologa będzie lepiej samo z siebie. Wkurzało mnie takie myślenie – tak, jakby nie zdawali sobie sprawy z tego, ile trudu kosztuje mnie PRACA na terapii, codzienna walka o każdy kęs, mimo bólu brzucha czy duszy. Słowa mogli sobie wsadzić gdzieś… Ja chciałam poczuć pomoc, a nie słyszeć wyświechtane zdania…

W pewnym momencie po prostu przestałam się łudzić, że usłyszę coś innego, więc przestałam się zwierzać. Wyrzucałam wszystko na grupach, w wiadomościach do znajomych, na terapii. Mam żal do rodziny za to, jakie dzieciństwo mi stworzyła, jak hamowała rozwój SWOICH pasji, zabijała poczucie własnej wartości, a gdy pojawiła się choroba, nie wzięła jej za frak, tylko lekko pacnęła w głowę. Straciłam życie towarzyskie, siebie, plany, radość życia, wiele chwil, cudownych przyjaciół, którzy wprost powiedzieli, że choroba zabrała dawną „mnie” i nie widzą możliwości, by utrzymywać dalsze relacje. Mam potworny żal! I nie jest to żal o to, że ktoś czegoś nie potrafi, ale o to, że gdy wskazano mu błędy nie zrobił nic, by je naprawić.

Tak naprawdę w mojej rodzinie od wielu lat panuje przekonanie (kiedyś myślałam, że się zmieni, że rodzice zmęczeni chorobą zaczną coś rozumieć albo zechcą, by ktoś pomógł im zrozumieć), że to JA muszę wyzdrowieć i wszystko zależy ode mnie. Tak mi przykro, że są matki i ojcowie, którzy potrafią doszukiwać się błędów w swoich działaniach, są świadomi, że może i oni powinni coś zmienić, czują jakąś odpowiedzialność za chorobę swoich dzieci. Moi nie potrafią i nie będą – dziś to wiem. Jest tego pewien plus – już się nie zawiodę na nich pod tym kątem, bo już niczego nie oczekuję, no, może spokoju i odczepienia się w takim razie od całej mojej choroby, w której tylko wprowadzają zamieszanie, a nie pomagają. Skoro tak naprawdę jestem sama, to chciałabym, aby skończyły się te „pozory” troski i zaangażowania.

A, i żeby wspomnieć o książce, bo to między innymi ona natchnęła mnie do poruszenia tego tematu. Wertując kolejne strony, coraz bardziej przekonuję się, jak wiele szczęścia miała Kitty w swojej chorobie. Jejciu! Jej matka jest taka świadoma tego wszystkiego, co czuje chory! Że to jest demon, nieustająca walka, cholernie ciężka orka. A przy tym sama poczuwa się do winy za to, co dzieje się z Kitty. W ani jednym zdaniu nie oskarża jej o nic. Jest totalnie świadoma tego, co dzieje się z całą rodziną w trakcie choroby starszej córki, co przeżywa Emma – młodsza siostra Kitty, co myśli mąż, jak reaguje sąsiedztwo. Mimo iż często zmusza bezsilną Kitty do walki (sama bierze miecz i rani nim potwora), czego zwolennikiem nie jestem w żadnym stopniu, to jednak po części nienawidzi siebie za to, bo wie, że rani bezbronną dziewczynkę, walcząc z jej drugim „ja”. Dzieje się w niej dokładnie to samo, co w chorym – czuje powinność stawiania czoła demonowi, dlatego stosuje drastyczne schematy, z drugiej jednak strony nie potrafi pozbyć się uczucia, że krzywdzi to zdrowe oblicze chorego, prowokując jego nieznośne myśli i cierpienie. Mimo iż w takich sytuacjach dziewczyna nienawidzi jej, kiedy tylko wychodzi ze swojej „roli” opętanej nastolatki, jest kimś zupełnie innym. To do matki idzie i zwierza się z problemów, to jej ufa, choć to ona ją tak bardzo „krzywdzi”.

Jednak należy pamiętać, że pomimo optymistycznego obrazu, jaki wyłania się z tej lektury, nie ma jednego przepisu na wyzdrowienie. Jest to żmudny i długi proces. Być może ja byłabym już zdrowa, gdyby moi bliscy zajęli się chorobą wtedy, kiedy tylko się pojawiła. Miałam na to cholerną nadzieję, bo na moje szczęście szybko postawiono diagnozę. Wszystko zaprzepaszczono szybko i teraz przychodzi mi zmagać się z konsekwencjami tego. Co więc chcę przez to powiedzieć? Najważniejsza w zdrowieniu jest siła do stawienia czoła demonowi. Siłę musi posiadać sam chory, ale miło i o wiele łatwiej, gdy ma za swoimi plecami dodatkowego ochroniarza, równie silnego, zdeterminowanego i mądrego. Pozostaje tylko jeden problem. Jak ją znaleźć? Na owe pytanie nie znalazłam jeszcze odpowiedzi.

O sile słów „kilka”.

Siła. Słowo klucz w codziennym funkcjonowaniu fizycznym i, co szczególnie ważne dla mnie, psychicznym. Życiodajna moc, umożliwiająca poruszanie, myślenie, ale i pokonywanie osobistych słabości oraz wewnętrzną walkę z demonami i lękami. Mówi się – chęć. Chcieć=móc. BZDURA. Dla mnie nie istnieje nic ważniejszego niż siła a tuż za nią wiara, konsekwencja, determinacja. Nie cierpię słowa „chcę” lub „staram się”. Z automatu są dla mnie mało wiarygodne lub zwiastują porażkę. Nie zawsze to, że chcemy, oznacza, że mamy siłę. Nikt nie chce być chory, ale nie wszyscy mają siłę potrzebną do zdrowienia; nie wszystkim tworzy się warunki ku temu. Od 7 lat chcę pokonać anoreksję, ale zwyczajnie brakuje mi siły i konsekwencji. Coraz częściej również wiary… Smutne i prawdziwe 🙁 Wiem jedno. Dopiero kiedy odczuwam przypływ siły, mogę realizować chęci. Ale nie tak szybko. Często, zwłaszcza w przypadku anoreksji, chęci muszą zostać zepchnięte na margines. Jest tylko jedna istotna: chęć do zdrowienia, wsparta siłą do stawienia czoła demonowi. Wszystkie pozostałe można na pewien „ładny” okres odłożyć na półkę, bo zanim będziemy robić to, co chcemy (żyć normalnie, jeść kiedy i na co mamy ochotę, wychodzić na długie godziny bez planowania posiłków, jeździć całymi dniami na rolkach, …) musimy włożyć ogromną porcję wysiłku, aby dojść do momentu, w którym zobaczymy zielone światełko. Anoreksja jest jak zły policjant. Pilnuje bacznie nas i naszych pragnień nie pozwalając na nic, wszędzie stawiając znak STOP. Dla niej nie istnieje sygnalizacja świetlna. Zna tylko jedną barwę – czerwoną. Unieruchamia nas, zatrzymuje nasze życie i steruje ruchem dookoła, aż człowiek zapętli się jak w kłębku. Długo zajęło mi rozumienie, że muszę dać od siebie 1000% ponad normę i codziennie sprzeciwiać się „samej sobie”, czynić „wbrew sobie”, czyli anorektycznym myślom, zanim w ogóle zacznę realizować swoje pragnienia. Ba! Anoreksja na długo wyciszyła moje myśli, zagłuszyła marzenia, właściwie pozbawiła wszelkich potrzeb (a przy tym chęci i sił w walce o siebie). Dopiero więc zaczęłam się tak naprawdę uczyć słuchać SWOJEGO głosu, wyłapywać SWOJE myśli. Jestem jak małe dziecko, stawiam nowe kroczki w nowym życiu, uczę się wszystkiego od nowa. Mam jednak duży problem z tym, że w porównaniu z dzieckiem, nie mam już tej ciekawości świata i odwagi, bo wiem, że życie może być brutalne i boję się porażek, boję się upadać, więc i próbować. Wiem jednak, że nie mogę tak. To powoduje stanie w miejscu, a to z kolei zaś, cofanie. Nie chcę znowu utknąć w czymś. W pustce. Muszę nauczyć się upadać i wstawać. I tak do bólu, konsekwentnie. Próbować siebie, poznawać, stosować metodę prób i błędów, aby poznać prawdziwą siebie na nowo. Albo w ogóle ją poznać – bo czy kiedykolwiek ją znałam? Pragnienia zawsze tłamszone były albo przez rodzinę, albo wyszydzających znajomych, albo przez chorobę. Kierowałam się tym, co pomyślą inni, a nie ja. Wracając do siły… Ktoś kiedyś powiedział, że siła tkwi w rodzinie. O ironio! W moim przypadku to właśnie rodzina jest jedną ze słabości. Wszystkie książki i poradniki dotyczące leczenia zaburzeń odżywiania wskazują na ważną rolę bliskich w procesie zdrowienia. Wiadomo, że ich zachowania mogą być jednym z czynników, który spowodował rozwój choroby, ale także są w stanie pomóc choremu odnaleźć siłę i wsparcie. Niewielu z nich jednak chce i potrafi zaangażować się w tę bitwę. Pewnie trudno osobie zdrowej zrozumieć fakt, że ktoś pełnosprawny nie potrafi po prostu wziąć do ręki widelca i włożyć do buzi kawałek nadzianego na niego jedzenia. Myśli wtedy: nie robi tego, bo tak naprawdę nie chce. Wybuchają kłótnie i padają słowa-pociski, powodujące coraz większy bunt i frustrację w obu stronach, kumulujące stres i napięcie. I nic! Zamiast wsparcia mamy stan wojny. Niektórzy bliscy, jak w moim przypadku, stosują coś, co nazwałam terapią szokową, tzn. Nie zjadłaś = Nie chcesz wyzdrowieć, więc rób, co chcesz, mam Cię w dupie. Liczą w ten sposób, że chory „opamięta” się i z pragnienia powrotu do dawnego „ładu” rodzinnego, przekona się do zmiany postępowania. Otóż nie! Szantaż emocjonalny to bardzo zły pomysł. Choroba to choroba! Zdrowa ja w 100% wolałaby odciąć sobie rękę niż stracić bliską osobę, ale za moją „anorektyczną” wersję nie ręczę. Czasem mam wrażenie, że choroba skłoniłaby mnie nawet do zaprzedania duszy diabłu. Co wtedy czuję? Pieprzoną frustrację. Zawiodłam rodzinę, bliskich, siebie, terapeutę, ale NIE POTRAFIŁAM inaczej. Demoniczne wyrzuty podziurawiłyby moją duszę jeszcze głębiej, nie opuściłyby na krok. STOP! Ale przecież tak naprawdę ani razu nie spróbowałam zdenerwować potwora. Może to tylko wyobrażenie. Takie, jak mają dzieci, które boją się ciemności albo same wchodzić do ubikacji. Może by tak spróbować? Tak czy siak jestem nieszczęśliwa i zła na siebie. Podjęcie takiej decyzji oznacza jedno – walkę. Krwawą, opatrzoną wieloma ranami, zaciętą, długą, pochłaniającą wiele ofiar, żmudną walkę z niełatwym przeciwnikiem. Ale, ale! Do tego się dojrzewa. Do tego trzeba siły. Bez siły nie można wymagać od chorego postawienia się tak jakby „samemu sobie”… c.d.n.

Moje początki… A.

Optymistycznie. Właśnie tak chcę zacząć pisać, a właściwie dzielić się swoimi myślami ze wszystkimi, którzy na ten wpis natrafią. Dlaczego to dla mnie takie ważne? Z czystego egoizmu. Jest to jedna z wielu zmian, na lepsze oczywiście, które od jakiegoś czasu staram się wprowadzać w swoje poplątane życie. Właściwie to nawet nie życie, ale, co najmniej od 7 lat, istnienie.

Tak, to już 7 lat, od kiedy stałam się smutnym spanielem z wiecznie spuszczonym wzrokiem, tkwiącym w pułapce, z której nie potrafię się wygrzebać. Brzmi okropnie, ale jeszcze gorzej się z tym żyje. Chyba dlatego to tak bardzo mnie irytuje, ale i dlatego wciąż walczę. Patrząc na to z boku, niejeden poddałby się już, ale ja nie chcę. Ja, której wydaje się, że kiedyś wszystko się udawało.  Mam za sobą wiele wzlotów i upadków, teraz jednak chcę osiągnąć cel – zawsze irytowało mnie robienie czegoś „na pół gwizdka”. Frustrujące, jak wiele pozostało mi jeszcze do wyzwolenia z koszmaru, budujące zaś, jak wiele już za mną i jak wiele się nauczyłam o samej sobie i życiu – zwanym raczej istnieniem.

Dokładnie, istnieniem, bo do tej pory terapia uświadomiła mi na przykład to, że być może nigdy nie było kolorowo. Moja rodzina zawsze była dziwna, zniekształcona, inna – bynajmniej nie w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Różnica polega na tym, że byłam dzieckiem i nie dostrzegałam pewnych rzeczy, ciągle wierzyłam też naiwnie na zmianę w najbliższych. Koniec. Teraz wymagam tylko od siebie, nie chcę zależeć od nikogo, chcę decydować sama – i zadecydowałam, że chcę zdrowieć i zbudować sobie nowy świat, ŻYCIE.

Nie odcinam się zupełnie od przeszłości, była i nic tego nie zmieni. Nie wyrzekam się rodziny, choć mam do niej wiele żalu. Chodzi po prostu o to, że bardziej ważne staje się dla mnie to, co będzie dalej i czuję po raz pierwszy, że mam na to jakiś wpływ. Pora wydorośleć – ze wszystkimi konsekwencjami, które to niesie za sobą. Podejmowanie łatwych i trudnych decyzji, winienie siebie za ewentualne niepowodzenie lub zbłądzenie, ale i duma z własnych, tylko moich osiągnięć i to wspaniałe poczucie, że potrafię coś dla siebie zrobić i pochwalić samą siebie. Taak, to zdecydowanie wymaga odwagi. Jak wiele rzeczy w życiu.

Ba! Życie wymaga odwagi, każde wstanie z łóżka, wyjście z domu, rzucenie nielubianych studiów, mówienie prawdy i… dla mnie – jedzenie. Jedzenie wymaga odwagi.

Czasem nawet miewam przebłyski optymistycznego myślenia. Wtedy na przykład zaczynam wierzyć, że jestem komuś potrzebna, że ktoś mnie lubi, że sama lubię siebie (no, może nie aż tak, ale że mogę zmieniać w sobie pewne rzeczy). To chyba głównie przez fundację, ciepło, jakie z niej bije, akceptację i potrzebę rąk do pracy. Wreszcie mam możliwość bycia częścią zespołu, zorganizowania sobie czasu, a nie leżenia pod kocem w domu, który znudził mi się już na tyle, że odkryłam w sobie zadziwiające zdolności do zasypiania na zawołanie, byle tylko nie patrzeć na ścianę naprzeciwko.

To właśnie przez fundację poznałam Kitty. Leżała na półce u terapeutki. Tzn. nie Kitty, ale książka inspirowana jej walką, właściwie to pamiętnik, napisany przez matkę dziewczyny, która spotkała na swojej drodze tego samego potwora, co ja. I tak od kilku tygodni, po trochu, poznaję historię nastolatki-anorektyczki, która, szczęściara, znalazła wyjście z tego labiryntu choroby. I jeszcze ten tytuł, tak trafnie sformułowany: „Kiedy jedzenie wymaga odwagi”. Do sedna sprawy… Przeczytałam już kilka książek, autentycznych i zmyślonych historii i szczerze mówiąc – były SŁABE. Tak, jestem wybredna, ale od lektury wymagam wiarygodności i emocji, które wzbudziła we mnie dopiero opowieść o Kitty. Przeżywam ją tak bardzo, przewracając ze strony na stronę, że nie potrafię obojętnie przemknąć przez jej rozdziały i podsumować w jednej, zwięzłej recenzji. Po każdym fragmencie muszę wyrzucić z siebie tyle myśli, ile kłębi się w mózgu maturzysty i studenta podczas sesji razem wziętych. Kurczę, dawno nic tak bardzo mnie nie poruszało. Nie poruszało tak, bym musiała o tym pisać. Nie z potrzeby bycia źródłem informacji dla moli książkowych, ani nawet z potrzeby nakłaniania lub odwodzenia od tej pozycji chorych i ich bliskich, ale z czystej potrzeby uwiecznienia gdzieś tak niezwykłych i głębokich jak dla mnie emocji. A co będzie dalej, zobaczymy…