Od kiedy tylko zaczęłam pilnie przemykać przez kolejne strony zmagań Kitty z chorobą, wiedziałam, że nie jest to kolejna „zwykła” opowieść. Taka, ot, sobie książka. Jedna z wielu stereotypowo opisujących zaburzenia odżywiania i wzbudzających tylko negatywny rodzaj złości i buntu w bardziej wtajemniczonych w chorobę, jej powody i przebieg.
Początkowo myślałam, że nie dam rady przeczytać więcej niż jeden rozdział na tydzień, później okazało się, że było to tylko kilka stron. Dlaczego? Każda karteczka zapisana wspomnieniami matki dziewczyny nasycona była emocjonującymi wyznaniami, szczerymi i trafnymi stwierdzeniami, autentycznymi (nawet w moim odbiorze, a może i tylko w moim, bo „zdrowym” anoreksja wyobraża się zupełnie inaczej) opisami i niesłabnącym zrozumieniem oraz współczuciem. Co ważne dla mnie, Brown w umiejętny sposób potrafiła okazać swoje zdumienie i podziw dla walczących – zamiast obrzucać ich błotem i oskarżać o bezczynność albo po prostu pozostać obojętną, wykazała się dojrzałym, fachowym podejściem do sprawy, wiedząc, że mimo wzlotów i upadków są osoby, które naprawdę wkładają wysiłek w pozbycie się tej „zarazy” ze swojego życia. Opisuje trudności i poświęcenie całej rodziny, ale nie przypisuje sobie żadnych dodatkowych zasług. Wie, że to ona podawała Kitty jedzenie i pilnowała jej na każdym kroku, ale, dzięki Bogu!, nie w tym widzi jedyny powód polepszenia się stanu dziewczyny.
Zdaje sobie sprawę, że pomimo odmów, oszustw i sztuczek, to ze strony Kitty wyszedł największy wysiłek i prawdziwa CHĘĆ. To chora każdego dnia (i nocy) walczyła z myślami, a nie garnkami i sztućcami. Szczerze, przepraszam za stwierdzenie, które może skrzywdzić opiekunów osób chorych, ale pokarm potrafi podać nawet małpa. O wiele trudniej walczy się ze słabościami psychiki, a nie zmęczeniem fizycznym. Ciału można dać odpocząć, a gdy cierpi dusza, to czasem wiele czasu minie, aż odkryjemy sposób, by jej ulżyć i nastąpi regeneracja.
Wracając jednak do empatii. Nie wiem, jak to jest być osobą bliską chorego na zaburzenia odżywiania się. Jedynie z rozmów z moją siostrą wiem, że czuła się zaniedbana przez rodziców, codziennie dowiaduję się nowych, zaskakujących rzeczy o tym, jakie emocje jej towarzyszyły. Mogę sobie tylko wyobrażać, że nie łatwo było przez te wszystkie lata zaciskać zęby i nie okazywać tego, poza kilkoma wybuchami. Częściej jednak uciekała przed problemami z domu, bo nie czuła w nim wsparcia – na ile to wina mojej choroby, a na ile i tak beznadziejnej atmosfery w domu i braku zaufania do siebie – nie wiem. Wiem, że mimo iż dostrzegałam, że nie czuła się komfortowo, nie zdawałam sobie sprawy ze skali tego problemu. Dziś jest inaczej. Nadal niestety choruję (Boże, tak bardzo chciałabym, żeby to właśnie była ta opisywana zmiana!) Jak już wspomniałam, siostra jest otwarta, jesteśmy bliżej, traktuje mnie normalnie – krzyczy, denerwuje się, mówi, kiedy coś nie pasuje. Nie obchodzi się jak z jajkiem. To namiastka normalności w naszym domu.
Poza tym, ja sama staram się wyzwalać z anoreksji. Jestem już na tyle stara ;), że sama jeżdżę na terapię, do lekarzy, nie angażuję w to rodziców. Jest mi z tym dobrze, nie chcę mieć poczucia, że kogoś zawodzę. Jeżeli mam wyzdrowieć, to tylko dla siebie. Krok po kroku, nic na wyścigi, bez oszukiwania kogokolwiek, a zwłaszcza własnej psychiki. Wtedy najłatwiej stracić kontrolę. A to ja chcę decydować, kiedy jestem gotowa zrobić kolejny krok. Oczywiście, w miarę upływu czasu, siostra także posunęła się trochę w latach i nie potrzebuje już aż tak zaabsorbowania rodziców, a nawet nie chce. Nauczyła się zresztą żyć bez ich wsparcia, z czym ja miałam duży problem, dlatego też podświadomie chorobą próbowałam „wymusić” na nich jakiekolwiek zainteresowanie, poczucie opieki, nadzoru, bezpieczeństwa. To taka „skaza” z dzieciństwa, po której zostanie blizna.
Mam żal, bo niektórzy rodzice posiadają umiejętność i mądrość nauczenia dzieci, a właściwie subtelnego, ale jasnego okazania zainteresowania życiem i potrzebami dziecka. To po prostu takie rodzące się w potomku „coś”, co pozwala nie bać się żyć i podejmować kroki, bo daje gwarancję istnienia zawsze na horyzoncie „pomocnej dłoni”. Nieoceniania, prawa do popełniania własnych błędów, dumy z własnego dziecka nieważne co się dzieje i ramienia, na którym można się wypłakać zamiast tłumienia urazów i żali. Współdzielenia się radościami i troskami, rozwiązywania problemów razem, ale i zachowania zdrowej autonomii i nienachalnego ingerowania w świat uczuciowy dziecka.
Cóż, czasu cofnąć się nie da, ale to czego w ostatnich miesiącach się nauczyłam, to to, że nie oznacza to, że już nasze całe życie będzie beznadziejne. Po prostu trzeba to wszystko zostawić za sobą i zbudować swoje życie, takie, jakie chcemy mieć, a nie takie, jakie przygotował nam ktoś, wprowadzając na zły tor. Dlatego mój żal zostawiam za sobą i nie chcę się na nim skupiać. Nie jest tego wart… Chyba po części od tego jest się dorosłym. Żeby naprawić błędy rodziców, po wielu latach obserwacji naszego życia i licznych prób życia na różne sposoby, podejmowanych głównie w okresie nastoletnim, podjąć decyzję o tym, czy chcemy, by nasze życie dalej tak wyglądało. Jeżeli nie, to jest to czas, aby zacząć żyć po swojemu i korzystać z tego, co przychodzi od życia.O uczuciach rodziców rozpisywać się nie będę, bo nie chcę. Nie wiem, co czuli moi i szczerze mówiąc nie za bardzo mnie to ciekawi. Jak na ironię, najwięcej wsparcia otrzymałam właśnie od wycofanej siostry. Może nawet nie wsparcia, co spokoju. Wszystkie wahania emocjonalne zawsze związane były z relacjami z rodzicami.
W każdym razie, o odczuciach rodziny piszę dlatego, że czytając książkę Harriett Brown, jestem spokojna, że nie karmi mnie ona pustymi słowami, ale ja także mogę z niej czerpać jakąś naukę. Skoro ta kobietka potrafi tak doskonale opisać świat anorektyczki, emocje i procesy zachodzące wewnątrz osoby dążącej do zdrowienia, to może także doskonale opisała emocje swoje, młodszej córki i męża? Istnieje też możliwość, żę to nie ona jest empatycznym geniuszem, lecz to Kitty świetnie zrelacjonowała jej krok po kroku, co działo się w jej głowie. Takie stwierdzenie zresztą pada w książce.Nieważne, i tak jestem spokojna, bo o swoich uczuciach chyba pisała już zupełnie świadomie, więc może i mnie udało się po części pojąć myśli bliskich. Zresztą, fajne jest to, że cała książka nie jest skupiona wokół jednej postaci lub mamusi i córeczki, ale wszystkich domowników, a nawet całego osiedla i społeczności szkolnej. To przynajmniej daje choć trochę odetchnąć od momentów pełnych napięcia, które ja, jako chora, przeżywałam wyjątkowo długo. Dlatego też nie byłam w stanie recenzować, a właściwie opisywać myśli, jakie krążyły wokół więcej niż kilku przeczytanych stron.
Był czas, że myślałam, że nigdy nie skończę mojej lektury. Ale… nie martwiło mnie to. Podobnie jak z terapią, dałam sobie czas. Nie byłam gotowa sięgnąć po nią i nie chciałam robić niczego na siłę. Liczyłam na to, że w końcu przyjdzie czas, że nabiorę siły, aby wrócić do świata Kitty. No i przemyślałam, poprzeżywałam swoje i wzięłam ją do ręki. O dziwo, poszło łatwo. Nie, nie dlatego, że nie miałam co robić w autobusie. Było ciepło, mogłam, tak jak lubię, zamknąć oczy i powygrzewać się jak jaszczurka, tylko że przez szybę 🙂 Ale wciągnęło mnie na dobre. Później z kolei nadszedł czas złości. Złości na tatę (takie domowe sprzeczki), złości na siebie (za brak konsekwencji – czyli opisane wcześniej upadki), zniecierpliwienia, no i nudy. Chciałam być sama. Było zimno i ponuro, więc park nie wchodził w grę, centrum handlowe głośne i pełne wrogich spojrzeń, napotkanych i tak już wcześniej w autobusie. Zamknęłam się w pokoju, usiadłam z kocem na łóżku i prawie skończyłam. Dwa dni później w drodze do lekarza, czekając na autobus, skończyłam „Kiedy…”.