Przeżywam to zawsze. Nie czytam jej jak zwykłej książki – strona po stronie, nawet 100 zapisanych karteczek dziennie. Myśli kotłują się w głowie, zapisuję je rozgorączkowana na kawałku papieru, który mam pod ręką. Tak prędko, aby nic nie umknęło mi, abym mogła to czytać i ciągle tym żyć, czuć te emocje – strach, smutek, współczucie, złość, zrozumienie, ciekawość, bliskość. Tylko dlaczego? Dlatego, że chcę czuć. Pragnę nauczyć się dopuszczać do siebie wszelakie emocje, rozpoznawać je, okazywać, opisywać właściwie i wyciągać z tego wnioski.
Poza tym, mam nadzieję, że każda myśl przypomni mi w chwili słabości o tym, że nie jestem jedyna, o tym, że nawet, gdy jest beznadziejnie, można z tego wyjść, o tym, że ktoś jednak potrafi zrozumieć, co dzieje się w „naszych” umysłach (to przywraca wiarę w ludzi), o tym, że warto walczyć i czasem ze łzami w oczach pokonywać słabości (wbrew głosowi wewnątrz, który tylko wydaje się być rozsądny, a naprawdę nas oszukuje) i o tym, że nie jestem może jedyną, wybraną przez kogoś na kozła ofiarnego osobą, której podarowano wszelkie nieszczęścia świata – oznaczałoby to przynajmniej, że może kiedyś spotka mnie w końcu jakieś dobro.
Czuję potrzebę wyrażania tego, co dzieje się we mnie, ale póki co gotowa jestem na to tylko w formie pisemnej. Przychodzi mi to o wiele łatwiej niż mówienie. Oprócz tego tylko oko w oko z terapeutą potrafię się otworzyć. Nie umiem wprost przekazać uczuć tym, którzy są ze mną przez większość czasu – najbliższej rodzinie. Trochę dlatego, że nie znajduję żadnych właściwych słów, trochę też z powodu obawy przed zasmuceniem lub zawiedzeniem ich (dlaczego jesteś ciągle nieszczęśliwa i narzekasz?), na pewno zaś dlatego, że właśnie najczęściej, ja po prostu nie wiem, co czuję albo nie umiem do tego sama się przed sobą przyznać. To dziwne, ale ja naprawdę tak mam. To frustrujące, bo niemożność zidentyfikowania emocji i podzielenia się nimi z kimś sprawia, że kłębią się we mnie i nigdy nie daję im upustu. Aż niewyobrażalne, że w jednym człowieku o wzroście 162cm może zmieścić się tyle uczuć i myśli – i to tak przeciwstawnych. Taki chodzący „ładunek” powinien już dawno wybuchnąć. I owszem – rozrywa mnie od środka.
Jak pisze matka Kitty, (Boże, jak ona to trafnie potrafi opisać!), „dusza krwawi”. Tak, dusza. To ona najbardziej cierpi, to ona jest najbardziej sponiewierana. Wszystkim wydawać się może, że najbardziej zdewastowane jest ciało anorektyczki. Nic bardziej mylnego. Dusza zostaje zgnojona przez tą zołzę o wiele wcześniej, niż pokaże to ciało czy jakikolwiek wynik badania lekarskiego. Jest jeszcze jedna, najistotniejsza różnica – ciało widzą wszyscy, cierpienie duszy czują tylko chorujący (i takie wyjątki, diamenciki jak matka Kitty).
Wracając do tematu niewiedzy. Może to banalne porównanie, ale idealnie ilustruje „bardziej opornym”, o co chodzi w tym zjawisku. Nawiasem mówiąc, tak też mam, ale w porównaniu z rozpoznawaniem emocji jest to pikuś – najwyżej będę chodzić nago 😉 Chodzi mi o to, że ja nawet wchodząc do sklepu po zwykły T-shirt, nie wiem, który wybrać. Nie chodzi o cenę ani krój. Oba mi się podobają i, o niebiosa!, nawet nie odstają tak strasznie. Ja jednak gapię się na te bluzeczki przez 20 minut i… nic. Dalej nie wiem, który mi się bardziej PODOBA. Mam tak ze wszystkim – skarpetkami, kolorami swetra i balerinkami. Tak, wiem, każdy się czasem dłużej zastanawia. Jednak u mnie stało się to niemal zwyczajem, okropnie wyczerpującym. Kiedyś myślałam, że jestem po prostu niezdecydowana. W moim przypadku wykracza to jednak dalej – to po prostu czysta niewiedza. Patrząc w dal, dochodzę do wniosku, że mam tak od zawsze, z tym, że teraz na inną skalę. Relikt z dzieciństwa. Wydawało się drobną wadą (czasem nawet zaletą – „ona jest taka rozsądna i rozważna”, później zmieniło się na „starowna” lub „oszczędna”), czymś, co zostawia rysę na moim idealnym charakterze, co nadaje mi trochę ludzkiego wymiaru – choć ja zawsze chciałam być idealna i wszelkie rysy były dla mnie strasznie wstydliwe, udawałam więc, że ich nie ma, ze strachu przed ujawnieniem ich przed rodziną.
Znów ten strach. Ale… tak, bałam się, że przestanę być kochana, choć tak naprawdę nikt nigdy sam z siebie nie powiedział mi, że jestem, więc może po prostu bałam się, że ktoś powie na głos, że mnie NIE akceptuje. Bo przecież na takie uczucia od innej osoby trzeba zasłużyć – uwielbiani są tylko Ci nieskazitelni, tylko ich można kochać. Choć w kontaktach z innymi, zawsze okazywałam, że nie ma znaczenia dla mnie, czy mają wady czy też nie, bo jestem tolerancyjna. Tak, miałam i dalej mam wobec siebie inne wymagania niż wobec innych. Stosuję wobec siebie inne standardy. Dziś obsesyjnie boję się tego, co powiedzą o mnie inni, a jeszcze bardziej tego, co pomyślą, choć ja sama nie oceniam nikogo po wyglądzie i nie wymagam od nikogo nieskazitelności. Mimo tego, przez przykre doświadczenia i liczne zawody, nie wierzę w ludzi.
Sparzyłam się. Zawsze chciałam być lubiana przez wszystkich, dlatego zawsze próbowałam być miła, nie oceniać nikogo, akceptować wady innych. Dziś nie potrafię zaufać, że ktoś może podchodzić do poruszonej kwestii tak samo jak ja, tzn. zaakceptować jakąś rysę, lubić pomimo krzywych nóg lub wagi. Nie wierzę, gdy ktoś mówi, że mnie lubi. Sama nie lubię siebie i nie wyobrażam sobie, jak można chcieć spędzać czas z kimś takim jak ja. Przyjmuję to jako grzeczność z czyjejś strony a później powolutku wycofuję się, by nie narzucać się i nie wprawiać nikogo w zakłopotanie czy irytację. Jestem skryta, czasem może sama nieświadomie odpycham tym ludzi, ale boję się kogoś zdenerwować – wzbudza to we mnie ciągle ten sam lęk, co w dzieciństwie – lęk przed tym, że ktoś NA GŁOS powie, że coś go we mnie denerwuje, że JA go irytuję.
Samotność. Przez to wszystko to ona towarzyszy mi 24h/dobę. Tak bolesna i krzywdząca. Przecież zawsze bałam się, że będę sama. Owszem, takie okresy „odcięcia” się od świata i pobycia tylko ze sobą zdarzają mi się teraz potrzebne, ale są też momenty, że potrzebuję kogoś do potrzymania za rękę, wyjścia do kina czy na spacer. I niestety, rodzina w tej kwestii się nie sprawdza. Każdy potrzebuje swoich własnych znajomych – takich znalezionych samemu, „zaadoptowanych” do tej drugiej rodziny, tej, którą możemy wybierać, tej wyselekcjonowanej, elitarnej sfory. Rodzinę mamy zwykle na co dzień, niestety, ale najczęściej bywa to męczące. Ponadto, przyjaciele, niby obcy ludzie, niezwiązani z nami żadnymi genami, a jednak na ogół bardziej przyjaźni, bardziej warci zaufania, lepsi słuchacze i doradcy, lepiej widzą, co nas gryzie (albo, że w ogóle tak jest), lepiej wiedzą, co powiedzieć, czego potrzebujemy, czy chociażby, którą bluzkę wybrać. Tak, oni nie patrzą na nas przez pryzmat tych emocji, więzów krwi. Są bardziej subiektywni, na chłodno oceniają fakty, choć potrafią odczuwać z nami radość i smutek, gniew i euforię. Sposobem na unikanie samotności miało być właśnie stworzenie takiego grona znajomych. Na wszelki wypadek – rodzina + przyjaciele – taak, byłam starowna 🙂 Cóż, dlatego starałam się jak mogłam być miła, w szkole pomagałam jak tylko mogłam rówieśnikom, nigdy nie odmawiałam niczego, czyniłam wiele rzeczy swoim kosztem, ale czułam się przynajmniej potrzebna. Tak jak Kitty (kolejne podobieństwo!), byłam niezwykle towarzyska. Choroba zmieniła wszystko, ale teraz, o czym coraz dotkliwiej się przekonuję, doskwiera mi brak oparcia. Samotność. Nienawidzę jej – to wiem akurat doskonale.
Tak właśnie drobna wada – błędnie określana jako niezdecydowanie – przeobraziła się w ogromną niewiedzę, uwierająca dość mocno w codzienności. Kurczę, jednak oczy trzeba mieć otwarte przez cały czas. Dzieciństwo to tak ważny okres, tak wiele w nas kształtuje, tak wiele zostawia w ludzkiej duszy. Czasem drobna ryska dziecka może niekontrolowanie stać się koszmarem dorosłego. Przed rodzicami wyzwanie, by wychwytywać te wszystkie niedoskonałości zanim wyrządzą nam krzywdę. Zwłaszcza, że wszystkich i tak nie zauważą, mogą więc jedynie zmniejszyć ich ilość. To wyzwanie, ale i obowiązek. Ja mam moim rodzicom za złe to, że nie myśleli o konsekwencjach swoich czynów i tego, jak odbiją się na psychice mojej i mojej siostry, jaki wpływ będzie to miało na naszą przyszłość. A ma, i to niewyobrażalnie duży!
Wiem, wiem. W moich czasach psychologowie nie trąbili tak jeszcze o tych „wszystkich sprawach”, ale jakoś inni dorośli wiedzieli, że dziecku należy powtarzać, że jest coś warte, że nikt nie jest idealny, ale jego wady nie eliminują go z życia towarzyskiego, jedynie trzeba nad nimi pracować, że odnoszenie porażek to nie koniec świata, że powinno się, a nawet trzeba mówić o swoich emocjach, bo inaczej kłębią się w nas i rozrywają wewnętrznie. Tak, nie nauczyli mnie opisywać uczuć. Sami tego nie robili. Nikt nigdy nie wiedział w domu, co się dzieje w umyśle pozostałych. Nie mówię, żeby zdradzać wszystko, jak na spowiedzi, ale każdy chce się czasem wyżalić. Inna kwestia, że u nas w domu nigdy nie było zaufania. Lawa, zwykle gorzkich słów, wylewała się podczas częstych kłótni – tylko mała A., ta, która nie krzyczy, bo nie chce nikogo zranić, zbierała w sobie wszystkie emocje i tak do dzisiaj… Mam nadzieję, że moje dzieci nie będą bały się mówić wprost, czego się boją, co je denerwuje a co bawi. Dom powinien być bezpieczny, a nie wzbudzać strach i poczucie ograniczenia wolności, nie wydawać się obcy.