Większość z nas posiada jakieś zwierzątko, czy jest to kot czy pies, a może chomik lub papuga. Ja na przykład mam psa – według wielu ludzi postrzeganego jako najlepszego przyjaciela człowieka. I tu się zgodzę. Jest to najukochańsze stworzenie z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia. Już czwarty rok zwierzam się mojej suni ze wszystkich moich sekretów i problemów – naturalnie zawsze otrzymuję wsparcie 😉 Jednak czy to tylko dlatego obdarzyliśmy go mianem najlepszego przyjaciela człowieka?
Wołodyjowski i Ordon
Czy interesujesz się historią? Słyszałeś pewnie o powstaniu listopadowym. Ważną rolę odegrał w nim Juliusz Konstanty Ordon, broniąc reduty numer 54. Czy mu się to udało, czy nie, możecie wydedukować z poniższego tekstu lub przeczytać coś więcej w książkach historycznych.
Tytuł dzisiejszego wpisu nosi: Wołodyjowski i Ordon. Zatem – czy znacie książkę „Pan Wołodyjowski”, napisaną przez H. Sienkiewicza? O głównym jego bohaterze trochę sobie powiemy. Juliusz Ordon i Michał Wołodyjowski żyli w zupełnie innych czasach, natomiast cenili te same wartości i odegrali ważną rolę w życiu każdego z nas. Może właśnie, dzięki nim możemy mówić po polsku, żyć w Polsce.
Co by było gdyby te dwie postacie spotkały się w zaświatach?
– To ona… szabla, którą ojczyzny broniłem! Poświęciłem życie moje. Opuściłem ukochaną Basię. Dom i bliskich memu sercu zostawiłem. Wykonywałem rozkazy. Nawet jeśli o słuszności sprawy myślałbym inaczej… Mowy nie ma! Ojczyzna – ważna sprawa. Dla niej zrobiłbym wszystko! Słyszę kroki. Któż to?
U progu drzwi staje smukła, wysoka postać mężczyzny. Chodź bliska lat osiemdziesięciu – postawna i silna. Ubrana w zniszczony, niebieski mundur, poplamiony zakrzepłą krwią, z wyrwanymi guzikami. Miała na głowie pomiętą czapkę, przesuniętą na lewą stronę. Odchrząka:
– Jam, jest Juliusz Konstanty Ordon. Pańska godność Michał Wołodyjowski, nieprawdaż?
– Zgadza się. Juliusz Konstanty Ordon… Znane mi.
Na te słowa promień księżyca rozświetlił twarz powstańca. Wołodyjowski dostrzegł na niej smutek i zamyślenie.
– Czyżby to Pan zasłynął bohaterską śmiercią, broniąc Reduty, podczas obrony Warszawy? – zapytałem.
– Powstanie listopadowe… – Starzec westchnął głęboko. – Pamiętam, jakby to było wczoraj, lecz mojej śmierci na polu bitwy zaprzeczyć muszę.
Odłożyłem szablę, którą przez cały ten czas w ręku trzymałem. Była długa, piękna i giętka. Jej głownia nie raz błysnęła w słońcu przed zlęknionym okiem przeciwnika. Podszedłem do półki z książkami przeczytanymi tysiące razy. Wyjąłem jedną z nich i podałem przybyłemu.
– Rozdział 55. – powiedziałem.
Spojrzał najpierw na mnie, później na książkę. Usiadłem, z uwagą zapatrzyłem się w twarz nieznajomego. Po chwili przeczytał:
– „Poświęciłem go ostatniemu wodzowi polskiemu, który o sprawie naszej nie rozpaczał i do końca chciał walczyć”. Ach, tak… Mickiewicz. Rozmawiałem z nim o tym. Sprostowałem, lecz po fakcie. Pisał co wiedział. Nie zginąłem – powtarzam. W takim razie… Nie zginąłem. Po latach odebrałem sobie życie… Pokaż mi proszę broń białą. Czy nią walczyłeś?
Kiwnąłem głową twierdząco i podałem szablę w jego ręce. Obejrzał zafascynowany jej niezwykłą rękojeścią, wysadzaną szlachetnymi kamieniami. Zamierzył się nią jak do fechtunku i odparł:
– Ja kraju broniłem inaczej. Dowodziłem armatami.
– Nie ważne jaką bronią. Ważne, że obaj o honor i wolność walczyliśmy.
J. M. K.
O pasji i przeszkodach
Jak to się zaczęło i kiedy? Kiedy skończyłam 5 lat, powiedziałam mojej mamie, że moim największym marzeniem byłoby grać na skrzypcach. Z resztą sama to widziała, bo śledziłam, słuchałam wszystkich możliwych koncertów skrzypcowych. Ponieważ ona z wykształcenia jest muzykologiem, zrozumiała moją potrzebę i zabrała mnie do szkoły muzycznej na przesłuchanie. Przyjęli mnie. Bardzo się cieszyłam i nie mogłam się doczekać pierwszej lekcji. Szkoła była bardzo daleko, ale mama zdeklarowała się, że będzie mnie woziła, pomimo późnej pory. Byłam na pierwszych, drugich, trzecich wstępnych zajęciach. Szczególnie oczekiwałam czwartych, bo miałam dostać wtedy swoje wymarzone skrzypce.
Lecz mama pewnego dnia zauważyła, że zaczęłam krzywo stawać, garbiłam się i „nieelegancko” (jak to ujęła) stawiałam nogę. Zabrała mnie do ortopedy. Lekarze powiedzieli, że mam bardzo dużą skoliozę (dla mniej obeznanych- to skrzywienie kręgosłupa), i że stan jest na tyle poważny, biorąc pod uwagę mój wiek, że potrzebna będzie operacja. Moja mama wiedząc jakie są skutki takiej operacji (nie ciekawe, nie będę opisywać), zabroniła mi grać i zapisała mnie na rehabilitację w prywatnej klinice. Ćwiczyłam, ćwiczyłam i ćwiczyłam, dzień w dzień, czy to słońce czy to deszcz, czy wakacje czy też nie, bo cała rodzina (szczególnie moja najukochańsza mama) mnie pilnowała.
Kiedy skończyłam 8 lat zdałam sobie sprawę, że chciałabym pobawić się muzyką. Zapytałam się mamy, inny instrument wchodzi w grę. Powiedziała, że oczywiście, byle by nie krzywił mi pleców. Wybrałam pianino. Sam instrument był jednym z ważniejszych elementów w domu, więc kupno mieliśmy z głowy. Od trzeciej klasy szkoły podstawowej przychodziła do mnie nauczycielka. Uczyłam się dwa miesiące. Nieszczęśliwie zwichnęłam nadgarstek i odstawiłam ćwiczenia na czas leczenia. Wróciłam do gry po dwóch i pół miesiąca. Trzeba było zacząć od początku, bo jak wiadomo dzieci w tym wieku szybko zapominają i nie koncentrują się jak dorośli. Po paru tygodniach z kolei losu wybiłam sobie palec. Ponownie trzeba było przerwać naukę. Wypadki powtórzyły się jeszcze parę razy i już nie wróciłam.
Ponieważ zajmowałam się równolegle sportem, tzn. trenowałam pływanie zawodniczo od małego i ćwiczyłam taekwondo. Zrozumiałam, że muszę coś wybrać. Kontynuowałam treningi sportowe, aż do 5 klasy. Potem zapisałam się na zajęcia do Domu Kultury, ale po paru lekcjach zorientowałyśmy się z mamą, że pani, która mnie uczyła nie miała o tym zielonego pojęcia. Zostałam przy sporcie. Natomiast w 6 klasie uświadomiłam sobie, że chce uczyć się muzyki! Tak, jak chciałam na początku, tak chce i teraz. Parę dni później dowiedziałyśmy się, że bardzo blisko mojego domu, więc nie byłoby problemu z dojazdem, znajduję się moja szkoła muzyczna. Mama zaproponowała, abyśmy znowu poszły na przesłuchanie. Tak też zrobiłyśmy. Przeszłam, ale powiedzieli nam, że lepiej będzie jak zacznę naukę w gimnazjum. Niecierpliwie, z wielką ciekawością i chęcią pracy przeczekałam cały rok. Przyjęli mnie! Uczę się już rok! Ponieważ jest to szkoła niepubliczna kształcenie w moim wieku może trwać cztery lata, a nie sześć, jak w przypadku dzieci zaczynających wieku 6-10 lat. Można powiedzieć, że to jest dużo, ale ja i tak czuję się jakbym dopiero co zaczęła. Nie ze względu na wielkość „wchłoniętej” przeze mnie wiedzy, ale przez szybko płynący czas.
J.M.K.