Samotność

Zastanawialiście się kiedyś co oznacza samotność?
Mogliście strzelać, że to moment, w którym nikogo przy nas nie ma. Wyobraźnia narzuca nam obraz osoby w pustym pokoju, która od dłuższego czasu słowem nie odezwała się do innej istoty. Zgadywalibyście kiedyś, że może być zupełnie inaczej? Samotne osoby często otoczone są chmarą ludzi, którzy na pierwszy rzut oka mogliby wydawać się przyjaźnie nastawieni. Rozmawia z nimi o nieistotnych sprawach, czasem nawet się śmieje. Nie zawiera jednak więzi, które zapełniłyby pustkę w jej sercu.

Samotne noce spędzone na płakaniu i poczucie bezradności towarzyszą temu człowiekowi w każdej chwili życia. Smutek z powodu niezrozumienia przez otoczenie powoduje duszący ból w sercu, którym nie potrafi się podzielić z obawy przed wyśmianiem. Powiedzcie ile razy ktoś wydawał wam się smutny bez powodu i próbował jakoś was o tym poinformować? I jak często bagatelizowaliście to i zwalaliście na chwilowe smutki spowodowane zmianami hormonalnymi, jesienną chandrą, czy po prostu gorszym dniem? To właśnie takie sytuacje sprawiają, że ludzie samotni jeszcze bardziej zamykają się w sobie, wpadając w depresję. Zwłaszcza u młodych osób może to prowadzić do poważnych problemów psychicznych, kończąc się nawet samobójstwem.

W wieku nastoletnim akceptacja przez grupę oraz zrozumienie ze strony bliskich jest często ważniejsze od szkoły. W takim momencie nie liczy się przyszłość, lecz teraźniejszość, która wydaje się być beznadziejna. Również przez to chęć na naukę i marzenia dotyczące bądź co bądź ważnych spraw potrafią całkowicie zaniknąć, zupełnie jak chęć życia.

Przyjrzyjmy się dobrze naszym bliskim i zacznijmy patrzeć na nich pod trochę innym kątem. Nie każdy zrezygnowany człowiek musi obwieszczać to światu, częściej przeżywa to wewnętrznie, co jeszcze wzmacnia i tak silne już uczucia. Bagatelizowanie problemu nic nie da, a może jeszcze bardziej skrzywdzić naszych bliskich. Pomóżmy nie będąc obojętnymi, reagujmy na znaki, a uratujemy tym naprawdę wielu, którzy na pomoc już dawno przestali liczyć. Nie pozwólmy, by dopiero tragedia uświadomiła nam problem, ponieważ wtedy będzie już za późno na jakiekolwiek działanie. Słowa są silną bronią, która potrafi zarówno ranić, jak i pomagać. Nie wykorzystujmy jej więc do bezsensownych sporów i wyśmiewania problemów, lecz użyjmy w naprawdę dobrym celu.

Każdy może zostać bohaterem, nie potrzeba do tego peleryny i super mocy. Starczy trochę empatii i przeniesienia wzroku z czubka własnego nosa na otaczający nas świat. Wiele możemy zmienić, nawet o tym nie wiedząc. Kosztuje nas to tylko trochę wrażliwości, której czasami nam brakuje. Nie bójmy się działać, strzeżmy się raczej obojętności.

Mysotis

O pasji i przeszkodach

Jak to się zaczęło i kiedy? Kiedy skończyłam 5 lat, powiedziałam mojej mamie, że moim największym marzeniem byłoby grać na skrzypcach. Z resztą sama to widziała, bo śledziłam, słuchałam wszystkich możliwych koncertów skrzypcowych. Ponieważ ona z wykształcenia jest muzykologiem, zrozumiała moją potrzebę i zabrała mnie do szkoły muzycznej na przesłuchanie. Przyjęli mnie. Bardzo się cieszyłam i nie mogłam się doczekać pierwszej lekcji. Szkoła była bardzo daleko, ale mama zdeklarowała się, że będzie mnie woziła, pomimo późnej pory. Byłam na pierwszych, drugich, trzecich wstępnych zajęciach. Szczególnie oczekiwałam czwartych, bo miałam dostać wtedy swoje wymarzone skrzypce.

Lecz mama pewnego dnia zauważyła, że zaczęłam krzywo stawać, garbiłam się i „nieelegancko” (jak to ujęła) stawiałam nogę. Zabrała mnie do ortopedy. Lekarze powiedzieli, że mam bardzo dużą skoliozę (dla mniej obeznanych- to skrzywienie kręgosłupa), i że stan jest na tyle poważny, biorąc pod uwagę mój wiek, że potrzebna będzie operacja. Moja mama wiedząc jakie są skutki takiej operacji (nie ciekawe, nie będę opisywać), zabroniła mi grać i zapisała mnie na rehabilitację w prywatnej klinice. Ćwiczyłam, ćwiczyłam i ćwiczyłam, dzień w dzień, czy to słońce czy to deszcz, czy wakacje czy też nie, bo cała rodzina (szczególnie moja najukochańsza mama) mnie pilnowała.

Kiedy skończyłam 8 lat zdałam sobie sprawę, że chciałabym pobawić się muzyką. Zapytałam się mamy, inny instrument wchodzi w grę. Powiedziała, że oczywiście, byle by nie krzywił mi pleców. Wybrałam pianino. Sam instrument był jednym z ważniejszych elementów w domu, więc kupno mieliśmy z głowy. Od trzeciej klasy szkoły podstawowej przychodziła do mnie nauczycielka. Uczyłam się dwa miesiące. Nieszczęśliwie zwichnęłam nadgarstek i odstawiłam ćwiczenia na czas leczenia. Wróciłam do gry po dwóch i pół miesiąca. Trzeba było zacząć od początku, bo jak wiadomo dzieci w tym wieku szybko zapominają i nie koncentrują się jak dorośli. Po paru tygodniach z kolei losu wybiłam sobie palec. Ponownie trzeba było przerwać naukę. Wypadki powtórzyły się jeszcze parę razy i już nie wróciłam.

Ponieważ zajmowałam się równolegle sportem, tzn. trenowałam pływanie zawodniczo od małego i ćwiczyłam taekwondo. Zrozumiałam, że muszę coś wybrać. Kontynuowałam treningi sportowe, aż do 5 klasy. Potem zapisałam się na zajęcia do Domu Kultury, ale po paru lekcjach zorientowałyśmy się z mamą, że pani, która mnie uczyła nie miała o tym zielonego pojęcia. Zostałam przy sporcie. Natomiast w 6 klasie uświadomiłam sobie, że chce uczyć się muzyki! Tak, jak chciałam na początku, tak chce i teraz. Parę dni później dowiedziałyśmy się, że bardzo blisko mojego domu, więc nie byłoby problemu z dojazdem, znajduję się moja szkoła muzyczna. Mama zaproponowała, abyśmy znowu poszły na przesłuchanie. Tak też zrobiłyśmy. Przeszłam, ale powiedzieli nam, że lepiej będzie jak zacznę naukę w gimnazjum. Niecierpliwie, z wielką ciekawością i chęcią pracy przeczekałam cały rok. Przyjęli mnie! Uczę się już rok! Ponieważ jest to szkoła niepubliczna kształcenie w moim wieku może trwać cztery lata, a nie sześć, jak w przypadku dzieci zaczynających wieku 6-10 lat. Można powiedzieć, że to jest dużo, ale ja i tak czuję się jakbym dopiero co zaczęła. Nie ze względu na wielkość „wchłoniętej” przeze mnie wiedzy, ale przez szybko płynący czas.

J.M.K.

Biały kapelusik

To pierwsze spotkanie z ekranowym odbiciem Antka. Wypadałoby się przedstawić. Niestety jestem przesiąknięty własnymi przekonaniami, a nie tym co mi wypada przed oczy. Z tego względu będę się przedstawiał w każdej opowiastce po kawałeczku, tak jak uznaję to za rzetelne i odpowiednie.
Na debiutanckim wpisie zasugerowano napisać o wydarzeniu, które rzekomo było przełomowe w tworzeniu mojej osobowości. Tak twierdzi pani prezes, lecz ja nie poczuwam się do odczuwania  większej wagi kojarzonej z tym okresem. Wiem, na czym polega wypieranie krzywdzących doznań i przykrych emocji ze świadomości, żeby nadmiar mroku nie szkodził zdrowej psychice, jednak szczerze czuję, że to po prostu nie był w dłuższej perspektywie raban warty uwagi.
Moc moich punktów po otrzymaniu wyników egzaminu gimnazjalnego była miażdżąca. Mogłem pójść do każdego liceum, ale jak na razie wybrałem pójść tanecznym krokiem po chodniku w deszczowy dzień. Naprawdę padało, a my naprawdę tańczyliśmy w rytm deszczowej piosenki rozbrzmiewającej z telefonu  – ja i moi przyjaciele, w dniu ogłoszenia zwycięstwa w pierwszej pojętej przez nas bitwie. Mimo zachmurzenia wszędzie było słońce.
Zima i praca minęły, czas na lato i ogniska. Tego samego dnia wypadły urodziny jednego z nas. Jeden z nas zaprosił wielu w miejsce wiecu, gdzie… był standard wyposażenia godny mediany gimnazjalnej młodzieży. Wiec był na skraju lasu, wokoło paleniska. Z zebranymi znajomymi rozmawiało mi się dobrze, normalnie i przyjemnie. Wyczuwam potrzebę wypisania się, jak dziwne jest poprzednie zdanie. Potrzebowałbym kilku, kilkunastu linijek, ewentualnie paru stron, jak bardzo nie cierpiałem prawie wszystkich moich znajomych z tamtej ery. Potrzebowałbym przestrzeni, żeby pokazać, co to znaczy być archetypem wzorowego kujona w polskiej przeciętnej klasie gimnazjalnej.
Przestrzeń tę opiszę innym razem i zastanowię się jeszcze, skąd wynikła ta przedziwna i dynamiczna zmiana w relacjach między mną a znienawidzonymi.
Wracając do ogniska to szczęście mieli ci, którzy na imprezę znacznie się spóźnili.

Czy był alkohol i kto pił? – pierwsze pytanie zadane na komisariacie mojemu przyjacielowi. Obiecywałem mu, że o alkohol nie będą pytać. Mnie nie pytali.

W lesie, przy ognisku, byłem w białym kapelusiku. Najwyższy z gawiedzi, jak to zwykle miałem w zwyczaju, ale wychudzony i wiotki jak wysokie i liche, bezlistne drzewo. Usłyszałem potem od rodziny i znajomych, że zostałem wybrany tamtego dnia, dlatego że się wyróżniałem, choćby wizualnie. Nie mówię tu, że wyglądałem ładnie, tylko co najmniej dziwakowato.
W mojej głowie było jakieś sześć i pół miliarda różnych normalności – jako że normalność to pojęcie obiektywne, każdy człowiek ma prawo do własnej jej definicji, a to co sądzi moje otoczenie o przeciętnym modelu rówieśnika to tzw. „standard”.  Ja byłem w moim świecie najnormalniejszym człowiekiem, jeśli nawet nie jedynym normalnym. Mój kapelusik, moja chęć żartowania i śpiewania były więc usprawiedliwione, zresztą tak samo jak reszta repertuaru zachowania.
Nie zgadzam się! Niemożliwe, żeby to była wina samego kapelusika! Musi być jakieś inne wytłumaczenie, mogę być po prostu fajtłapą.

Na komisariat przyjechałem tydzień później z rodzicami. Wsparty na kulach, jakie odciążały skręconą kostkę oraz z przegrodami nosowymi wypchanymi przez usztywnienia. Laryngolog swoim wprawionym rzemiosłem uratował jedną facjatę więcej.
Dla ludzi w mundurach to był kolejny słoneczny i zapracowany dzień. Pani spisująca protokół wydawała mi się równie zaangażowana w upamiętnianie zeznania jak kasjerka naliczająca należność.

Wszedłem na dach domku. Wie pani, takiego daszku co są w lesie w [krainie obok naszej krainy] nad ławkami koło palenisk. Bo się wygłupiałem. No nie tylko ja wszedłem. I wtedy wrzasnął do nas „Wypierdalaj stamtąd, bo ci wpierdolę!”. Tak, to była groźba. Zeszliśmy. Wydaje mi się, że to byli kibice legii.

Czemu nie nazywałem ich po prawdziwym imieniu? Przecież ubliżyłem entuzjastom klubu sportowego. To nie byli kibice tylko kibole. Czemu nie użyłem prawdziwych słów? Już byłem na talerzu wszystkich dookoła. Nie miałem się czego więcej bać. I nie pamiętam strachu, ani z dnia zeznania, ani z dnia pobicia. Towarzyszyły inne myśli warunkujące inne emocje, ale czemu nie nazwałem kiboli prawidłowo?
Wracaliśmy w trójkę. Ja szedłem z tyłu. Pamiętam widok soczystej i zielonej, leśnej ścieżki, dwóch towarzyszy po bokach.
I czerń.
I chłopca. Mężczyznę? Chłopaka. W zielonej kominiarce. Ja leżałem, on tłukł mnie i kopał. Wyciągnąłem otwartą dłoń w kierunku jego oczu i krzyknąłem, żeby przestał. I przestał.
Na sekundę.
I czerń.
Odchyliłem głowę do góry i ujrzałem swojego towarzysza, uciekającego przed inną zieloną maską. Szczęście on nie wpadł w kleszcze.
I czerń.
Tata, tata-ateista, mówił potem, że to anioł przyjechał, ale ja widziałem wąsatego staruszka o pewnym wzroku. Jechał na rowerze. Starzec kazał stojącemu zostawić leżącego. I zostawił, nie wiem na jak długo i czy już w ogóle, bo znowu
czerń.
Otrząsnął mnie drugi z towarzyszy, niezraniony. Pierwszy pobiegł po resztę gawiedzi, alarmując, że czas się zbierać i wzywać pomoc. Zielonych masek ani staruszka i jego roweru już nie było. Był za to doskwierający ból w tyle czaszki, tak jakbym nie miał ani złamanego nosa, ani skręconej kostki, a jedynie potłuczoną głowę. Sprawcą był niewątpliwie drewniany słup przy którym się ocknąłem. Bądźcie przeklęte informacje turystyczne!
Coś mi zalegało w nozdrzach, a że do tej pory zwykłem dmuchać w chusteczkę w takich przypadkach, to i tym razem dmuchnąłem, logiczne. I kretynowi zaczęła lecieć krew z nosa jak z kranu woda. Logika ma wyjątki.
Czy fajtłapa? Nie czuję tego. Chcę na Ciebie drogi Człowieku, który zna moje słowa, oddać część ciężaru moich myśli. Często czuję, że rozweseleni i kolorowi ludzie nie nadają się do tego okrutnego świata z wystającymi kośćmi. Bywamy niezaadaptowani i zbędni.
Gawiedź się zebrała. Zaczęliśmy wracać, wszyscy przerażeni i niepewni, idący do najbliższych budynków jak do Ziemi Obiecanej. Kuśtykałem, jeden ze znienawidzonych chciał mi pomóc swoim ramieniem. Odmówiłem mu grzecznie. To była kwestia zachowania resztek godności. Chciałem się poczuć jak mała, walcząca, rycerska myszka, choć poszarpana i zmiażdżona. Dziś wiem, że to głupota, bo nienadwyrężanie uszkodzonej kończyny jest ważniejsze niż honorek.
Uświadamiam sobie, że o dziwo po tych faktach wielu znienawidzonych okazywało akty przyjaźni i chęci pomocy, ale wymienienia wszystkich się nie podejmę. Jeśli jesteś jednym z nich i wiesz, że o Tobie mowa, to dziękuję Ci, durniu. Przyjaciołom sprzed i po zdarzeniu dziękuję tym bardziej i tym goręcej. Przyjaciołom sprzed, a po zdarzeniu już nieznajomym, nic do nadmienienia nie mam.

Ja na stres reaguję chichotem.
– Antek nie śmiej się! To nie jest śmieszne! – przyjaciółka przywracała mnie do fasonu, kiedy na poboczu czekaliśmy na przyjazd moich rodziców albo patrolu policji. Szczerzyłem się od ucha do ucha, niewątpliwie dlatego, że chciałem zakryć szok jaki się we mnie kotłował, ale też nie gnębić smutkiem przyjaciół, jacy czuwali teraz przy mnie. Stało się nieszczęście i tego nie odwrócę. Nie odwróci tego żaden z przyjaciół ani znienawidzonych, ani żadna zielona maska. Najlepsza rzecz jaką mogłem zrobić w tamtej chwili i każdej chwili potem to być szczęśliwym. Jeden z nas, ten który ognisko wyprawił, zauważał potem ze zdziwieniem (zaimponowaniem w moim rozumieniu), że nawet nie płakałem. Rycerska myszka dostała kawałek wybornego sera.
Przyjechał ojciec. Wyczytał całą historię z mojej twarzy, z jej wyrazu i przekształcenia części, bo o niczym do tej pory nie wiedział. Pierwszy z towarzyszy, z którym szedłem leśną ścieżką, odprowadził mnie do auta i chciał pomóc choćby w dzieleniu się częścią wytłumaczenia, ale nie skończył jednego zdania, nim drzwi się za mną zatrzasnęły.
Odjechaliśmy, straciłem z widoku przyjaciół i znienawidzonych. Okazałem się beznadziejny dla wszystkich. Pierwsze ognisko lata skończyło się prędko i wszawo przez fajtłapę w białym kapelusiku, rodzina fajtłapy w białym kapelusiku ma kolejną porcję niemarginesowych problemów, fajtłapa w białym kapelusiku przechodził wakacje w usztywnieniach.
Teraz, bezpieczny, rozpłakałem się. Rozpoczęto proces adaptacji.