Kolejny rok mija. Tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu i docieramy do ostatniego – grudnia. Od kilku lat jego specyfika mnie wyjątkowo zadziwia. Jak pokrętne jest to, że świadomość wydarzeń, jakie odbywają się w tym miesiącu potrafi wywoływać tak skrajne emocje? Co więcej, te skrajne emocje pojawiają się często w jednej osobie! Nie chciałabym pisać w imieniu wszystkich chorych na anoreksję, a tym bardziej chorych na zaburzenia odżywienia. Ale… Skoro święta to czas dzielenia się, to ja postanowiłam podzielić się swoimi przemyśleniami i uczuciami – a może staną się one dla kogoś powodem do refleksji lub choćby jakąś wskazówką. Bo, o ile osoby chore, zresztą nie tylko one, potrzebują na co dzień wyrozumiałości, to w okresie świątecznym potrzeba ta osiąga swoje apogeum.
Koniec roku to swoistego rodzaju dzwonek wzywający do zrobienia osobistego podsumowania. To okropne! Ale jak oprzeć się pokusie? Człowiek zaczyna sam siebie oceniać i często dochodzi do smutnych wniosków. Tak zwykle kończy się to dla osób takich jak ja, czyli widzących szklankę do połowy pustą.
Tak więc, ten rok nie był dla mnie udany 🙁 Nie będę udawać, że jestem tym zaskoczona, bo nie. Takich cykli przeżyłam już w swoim życiu dość dużo. Właściwie, od kiedy robię podsumowanie, to rzadko jestem z czegoś zadowolona. I wiecie co? Mam poczucie, że akurat to nie jest wyolbrzymiane, tylko po prostu to fakt. Zwłaszcza od kiedy choruję na anoreksję, tkwię w wagonie jakiejś rozpędzonej kolejki z napisem „Do kitu”. To właśnie jest najgorsze. O ile czasem zdaję sobie sprawę z tego, że postrzegam coś pesymistycznie, bo taką mam naturę, ale akceptuję fakt, że ktoś może dostrzegać jakieś pozytywy, czyli istnieje jakaś iskierka dobra, to akurat w przypadku podsumowań jestem gotowa bronić swojej surowej oceny jak niepodległości!
Cóż, w tym roku nie mogę przestać myśleć przynajmniej o kilku rzeczach. Po pierwsze, tym jak rozpoczęłam „kochany” 2016. W szpitalu! Tak, właśnie tak. Jak się domyślacie, Sylwester był wystrzałowy, jak to na oddziale dla „beznadziejnych” przypadków bywa. Miały być tylko gruntowne badania, skończyło się na ucieczce przed wrednym personelem, ciętą na moją najbliższą rodzinę p. doktor i szpitalem psychiatrycznym za siedmioma górami… „Cudowność” sytuacji potęguje fakt, iż taki hojny prezent podarowała mi własna ciocia, mistrzyni knucia perfekcyjnie okrutnych planów. Jako GRATIS, tak z dobrego serca, dorzuciła jeszcze nękanie mnie opieką społeczną. Fakt, wyszłam jakoś z tych tarapatów, póki co (bo ciągle żyję w strachu, że gdy tylko znajdzie jeszcze trochę czystego zła i wolnego czasu, ruszy znów do ataku 🙁 ), ale fakt pozostaje faktem – 2 pierwsze miesiące 2016 roku spędziłam w szpitalu, przepłakując 3/4 czasu spędzonego w łóżku.
Co było dalej? Kolejnym wyzwaniem było przyjęcie do wiadomości tego, że skoro ominęłam sesję zimową, to od października muszę rozpocząć studia od nowa. Dla mnie, ambitnej i sumiennej istoty, był to kolejny cios. I kolejne wanny łez wylane już w domowym zaciszu. Wiem, wiem, pod koniec grudnia już ledwo ciągnęłam nogi po korytarzu, ale wiem, że zdałabym sesję, gdybym miała taką możliwość – i ta świadomość boli jak cholera. Czy żałuję? Cóż, nie lubiłam jakoś wyjątkowo tamtych studiów, obecne dziennikarstwo bardziej mnie pociąga, ale gdzieś w środku jest żal straconego roku i tego, że nie dane mi było podjąć własnej, świadomej decyzji. Za to mam studia płatne, co powodów do radości nie dodaje, choć przyznać muszę, że tryb zaoczny jest dla mnie z pewnością korzystniejszy.
Tak więc, pierwszy kwartał był totalną porażką. Z ciocią oczywiście nie mam kontaktu, ale wyleję trochę jadu na blogu. Nie mieści mi się w głowie, jak można być aż tak podłym, bo sposób, w jaki to załatwiła z pewnością spodobałby się Leninowi albo Mussoliniemu – czysta forma okrucieństwa. Co gorsza – psychicznego, którego macki dosięgły nawet mojego tatę i siostrę. Wiem, że dla nich też nie był to łatwy rok. Później nadszedł spadek wagi i ciągła walka o siebie. I tak cały czas. Okresy gorsze i lepsze, nic miłego. Odezwanie się do mnie mamy, nadzieja na zmianę i znów zawód! Uświadomienie sobie smutnej prawdy, że nie zmieniła się ani trochę, bolesne słowa o przeszłości, strzał nienawiści wymierzony w tatę i jego, podobno, interesowne zachowanie oraz oskarżanie mnie o niepowodzenie naszych relacji. Mówiłam sobie, że lepsza gorsza prawda niż kłamstwo i dalej tak uważam. Jestem zadowolona, że ją znam i byłam na tyle mocna, by wyrazić swoje zdanie, ale jednak gdzieś w środku czuję smutek, ogromny smutek, którego nie potrafię przezwyciężyć.
Dlaczego? Dlaczego akurat stało się to przed Świętami? W tym okresie to wszystko boli chyba najbardziej – pisałam o jego nie zawsze miłej specyfice! Najstraszniejsze jest to, że taka forma smutku (niedopuszczony do siebie w myślach i nie uzewnętrzniony) jest niebezpieczna. To przed nią drżę codziennie. Pomyślcie tylko. Wydaje Wam się, że wszystko jest ok, jakoś przeżyjecie jakiś zawód, nie wpływa to na Was jakoś drastycznie. A tu niespodzianka! W środku rozrywa Was nieświadomie, miota i rzuca emocjami o wszystkie organy i kaleczy duszę ostrym nożem. A efektem tego jest Wasze zachowanie. Dzieje się to zupełnie nieświadomie. A co mam na myśli pisząc zachowanie? W moim przypadku wniosek nasuwa się automatycznie – jedzenie.
I jak tu nie zwariować? Skąd mam wiedzieć, kiedy jest naprawdę ok, a kiedy mam być czujna? A co jeśli będę wiedziała? Chyba i tak nie będę umiała temu zapobiec. Może więc lepiej nie zakładać, że jest dobrze? W moim życiu? To jakaś ironia! No, ale tak czy siak, w akcję włącza się nieświadoma część mnie i podstępnie otula łapskami anoreksji pod przykrywką „wszystko ok”. Nim człowiek się obejrzy, tkwi już w pułapce i nie wie, jak się z niej wydostać. Zwariować idzie! Ale tak właśnie wygląda życie chorej mnie.
Są oczywiście zmiany, które pojawiły się w tym roku, związane z moją terapią. Dostrzegam, że nie pozwalam już jak kiedyś, aby ktoś mnie tak bardzo skrzywdził, ale do gotowości do poważniejszych konfrontacji daleko mi jeszcze. Cel na następny rok! Jestem na grupie, poznałam cudowne dziewczyny, które dają mi wsparcie, siłę, rady, uprzejmość i uwagę. Tata i siostra chodzą specjalnie DLA MNIE, ale co najważniejsze, coraz bardziej dla siebie, na spotkania do fundacji. W tym miejscu muszę pochwalić się sukcesem mojego taty, bo jestem z niego straaaasznie dumna: w tym roku opuścił tylko 1 spotkanie!!! Był na wszystkich 🙂 Jest kochany.
Nie myślcie jednak, że te przebłyski „dobrych” rzeczy przysłoniły moje porażki. Jest ich i z pewnością będzie jeszcze wiele. Czasem tracę nadzieję, że kiedyś zmienię wagon. Wolę nie oczekiwać od kolejnego roku czegokolwiek dobrego. Tak już mam od zawsze, wolę się miło rozczarować niż skończyć jeszcze bardziej przybitą niż zwykle, choć nie wiem, czy to możliwe… Za to oczekuję od siebie! Taaak, nadal mam z tym problem. Nie mam dla siebie litości, ubolewam nad tym i zdaję sobie sprawę, że to jest do zmiany, ale póki co nieustannie się biczuję psychicznie i czynię to, pomimo tego, że czasem sama się za to nie lubię. No bo co, jeśli ja w ten sposób się nad sobą użalam? Chcę zwrócić uwagę innych w taki, nie oszukujmy się, głupi pomysł. Chcę, żeby inni się nade mną litowali, współczuli mi. Co za idiotyzm!
No, ale wróćmy do meritum. Podsumowania. Mają różne twarze. Zanim jednak je uczynimy, jest jeszcze czas na wiele myśli, krążących w naszych głowach jeszcze szybciej i częściej w „magicznym” grudniu. Są one totalnie inne od tych, które mamy na co dzień. Czy to dobrze? Chyba tak. Każdy potrzebuje odmiany, tu też przejawia się specyfika końca roku. Jedni zastanawiają się nad tym, co kupić bliskim pod choinkę, inni – co chcieliby dostać, jeszcze inni – jak przetrwać z rodziną, a jeszcze inni – jak ogarnąć wszystko tak, by nikogo nie pominąć. Moja maszyna nakręca się już od listopada. Wraz z pojawieniem się choinek w sklepach, staję się małym dzieckiem. Oczy jak pięć złotych, śpiewanie świątecznych piosenek i… no właśnie! Niewinna radość miesza się z moją dorosłą, rozsądną stroną. Mam wrażenie, że radość, którą mam w sobie to jakiś relikt z przeszłości, gdy rzeczywiście miałam szczęśliwe święta. Takie rodzinne, u babci, z wujostwem, rodzicami, prababcią, siostrą cioteczną i rodzoną, piękną choinką, pod którą były zawsze prezenty i pysznymi potrawami, które jadłam bez wyrzutów sumienia. Kolejne dni wypełnione były odwiedzinami dalszej rodziny, w małym mieszkanku nie brakowało niczego ani nikogo. Czuć było ciepło i mój ukochany sernik z brzoskwiniami (specjalnie dla mnie 🙂 ), czasem tylko zdominowany przez aromat najwspanialszych pierogów na świecie. To był rzeczywiście magiczny czas. Nie łudzę się, że przebiegał on bez żadnych stresów czy sporów, ale z punktu widzenia dziecka wszystko było idealne. Zresztą, podziały i waśnie nie były na tyle silne, by oprzeć się bajkowej Wigilii.
Dziś, niestety, nie wyobrażam sobie, że kiedykolwiek razem zasiądziemy przy stole. Zresztą, nawet bym nie chciała. Wiem, że byłoby to udawane, bo niemożliwe jest posklejanie mojej rodziny. Coraz częściej jednak dochodzę do wniosku, że tak jest lepiej w przypadku nas – ludzi tworzących tą rodzinę. Tak wiele pomiędzy nami się stało, tak wrodzy sobie potrafimy być, jest w nas tyle żalu i smutku, zbyt pyszni i egoistyczni są niektórzy. Tylko co się wydarzyło, że tacy się stali? Kiedyś, mimo zamglonego postrzegania rzeczywistości przez dziecko, jestem pewna, że tacy nie byli. Dlatego też, przemykają mi myśli, że u nas tak po prostu musi być – drobna Wigilia, niepełna, taka dziwna. Rodzinne Święta są dla ludzi, którzy dojrzeli do tego, żeby je wspólnie celebrować – bardzo im zazdroszczę. Znam osoby, które zawsze miały malutką Wigilię, bo np. są jedynakami i nie mają dziadków. Im taka forma nie przeszkadza, bo mimo tego, jest ciepło i nie ma za czym tęsknić. Oni znają tylko taką celebrację. Osobom takim jak ja, jest chyba trudniej pogodzić się z tym, że coś zostało utracone bezpowrotnie. W kontekście mojej choroby jest to o tyle przygnębiające, że ciągnie mnie w kierunku chęci stania się znów dzieckiem, a za tym idzie podświadome tkwienie w chorobie.
Wiecie, od kiedy choruję Święta to już inny czas. Nie to, że smutny czy wesoły – po prostu inny, wzbudzający mieszane uczucia. Kilka Wigilii przed rozwodem moich rodziców i moim zdiagnozowaniem, spędziłyśmy jak zwykle u babci, ale już bez taty. Dla małego dziecka było to bardzo przykre i niezrozumiałe. Jednocześnie, nie onieśmieliłam się nigdy powiedzieć o tym mamie (zresztą nie sądzę, by ją to wzruszyło). Nie było już z nami też prababci 🙁 Później jedne święta spędziliśmy razem z babunią u nas w Warszawie. Nie było pokłóconej z mamą cioci i wujka. Byłam już chora, ale wszystko przebiegło bardzo miło, nawet z jedzeniem nie miałam problemu. Później było już tylko gorzej. Choroba nawracała ze zdwojoną siłą, a topór wojenny między rodzicami praktycznie nie był zakopywany. Ciocia, którą odwiedzałyśmy już częściej niż babcię, bo miała duży dom (babcia wpadała do niej, bo dzielił je rzut beretem), stała się moim postrachem. Wykorzystywała fakt, że się jej bałam, do tego, by szantażować mnie psychicznie i zmuszać wzrokiem bazyliszka do jedzenia wszystkiego, co tylko ona chciała. A moja mama potulnie wykonywała jej rozkazy, nakładając mi na talerze potrawy, których nie jadałam nawet przed chorobą.
Jak jesteś chory to masz ten problem, że tracisz wszelkie argumenty i wiarygodność. Nie masz prawa czegoś nie lubić, zakłada się, że czegoś unikasz. 2 lata z rzędu to u despotycznej ciotuni „odgrywaliśmy” spektakl, jaka to z nas wspaniała rodzina. Sztuczne uśmiechy do zdjęć, wszystko perfekcyjnie przygotowane – jak w katalogu, do oglądania, a nie korzystania. Wieczny stres, co jeszcze ciocia zaserwuje, ile jeszcze kawałków ciasta mi nałoży, jak będzie wyglądał obiad, a jak śniadanie i dlaczego wszyscy oprócz mnie, choć zjedli tyle samo lub mniej, mogą nie jeść kolacji, a ja, biedna 11-latka mam zmieścić jeszcze cokolwiek? Marzyłam, by wyjechać jak najszybciej i wrócić do taty, który znów został sam.
Jeden rok i kolejną kłótnię z ciocią później, poszłyśmy z mamą do mojej chrzestnej. Wigilia była niezręczna i zupełnie nierodzinna. Ale najgorsza była ta w 2013r. Do konfliktu z mamą dołączyła siostra, która, słusznie zresztą, wyprowadziła się z toksycznego domu. Na polu bitwy zostałam ja i dwóch przeciwników zacięcie walczących o pyrrusowe zwycięstwo. Tatuś jak zwykle był samotny, a ja, niejako zakładnik swojej matki, zostałam pojmana i wywieziona do miasta rodzinnego mojej babci (tak, tego wspaniałego, w którym odbywała się moja cudowna Wigilia z dzieciństwa), ale jako gość koleżanki z dawnych lat rodzicielki. Pomimo mojej wielkiej sympatii do Małgosi, czułam się przygnębiona i smutna. Świadomość tego, że sytuacja jest aż tak beznadziejna, że przyszło mi tułać się po domu obcych ludzi, podczas gdy kilka przecznic dalej Wigilię spędza moja siostra z babcią i ciocią, była okropnie bolesna. To był przełom. Przelała się czara goryczy. Pierwszy raz nie zjadłam w święta żadnej tradycyjnej potrawy, oprócz czystego barszczu. Większość czasu przespałam na materacu z psem i kotem, kilka razy rozmawiając w łazience z siostrą – tak, żeby nie denerwować mamy.
Później była już tylko Wigilia w nowym mieszkaniu, tylko z mamą. Naznaczona tym razem naszym narastającym konfliktem i moją chęcią niezależności i wypowiedzenia swoich opinii. No i Wigilia w zeszłym roku – u cioci, tym razem z tatą i siostrą, babcią i wujostwem. Ale też niemiła, znów udawana, w cieniu mojej choroby i nadchodzącego widma szpitala. Pełna wzroku i opinii wygłaszanych przez wujka, ciocię, a nawet siostrę cioteczną. Nie ukrywam też, że zalana łzami. W tym roku jak nigdy tęsknię za babunią. Nie mam z nią kontaktu, bo mieszka ona u cioci, do której boję i nie chcę się odzywać, ale wiem, że z babcią nie jest dobrze. Coraz mniej pamięta i wymaga nieustannej opieki. Boję się, że nie doczeka momentu, kiedy dojrzeję do konfrontacji z ciocią, lub po prostu niedługo mnie nie pozna. To takie przygnębiające 🙁
Jak byłam mała, razem szykowałyśmy święta. Dzieciakom dawało się do roboty siekanie sałatki jarzynowej – coś pracochłonnego i żmudnego, tak by nie kręciły się pod nogami, ale jednocześnie pomagały. Godziny spędzone w kuchni były cudowne, babcia śpiewała, recytowała wierszyki, a wszędzie rozchodziły się cudowne zapachy. Później uczyła nas lepić pierogi, ale falbankę potrafiła zrobić tylko ona! Mistrzowską! Zawsze ze wszystkim zdążyła, na nic nie narzekała, bez stresu, tylko z uśmiechem na ustach, jakby sprawiało jej to czystą przyjemność 🙂 Babciu, kto mi teraz pomoże zrobić taką falbankę?
Obiecałam siostrze, że zrobię jej domowe pierogi na święta. Teraz, gdy zostało do nich już kilka dni, moje emocje są jeszcze silniejsze. Mam pozostałości tych pozytywnych uczuć z przeszłości, wspaniałe wspomnienia. Próbuję zaczarować jakoś dom, by rzeczywiście był to wyjątkowy czas, nie dzień jak co dzień. Ubiorę choinkę, poustawiam figurki świąteczne itp. Z drugiej strony zaś, pojawia się zaduma, smutek, tęsknota, poczucie bezcelowości. Kogo ja chcę oszukać? Moje święta są zwykłe. Dla naszej trójki nie opłaca się specjalnie sprzątać, wysilać, oszukiwać kogoś, że wszystko jest piękne i magiczne. Gdzie jest granica między napinaniem się i przesadą, by było perfekcyjnie, a totalnym odpuszczaniem sobie? Mam też takie poczucie, że jeśli ja sama nie „zorganizuję” sobie tej otoczki, to rzeczywiście będzie jak zawsze, tak szaro i nijak. I nie jest to zarzut – siostra i tata są zabiegani – tylko taka skarga do losu, że dla mnie nikt nic zrobi w tym roku.
Radość czerpię z obserwowania szczęśliwych ludzi w sklepach, totalnie wciągniętych w atmosferę świąt, dzieci biegających wśród rzędów z zabawkami. Kurczę, oni mają dla kogo się szykować, mają z kim celebrować, mają komu sprawiać radość, mają przy czym się ubrudzić w kuchni, mają gdzie się wystroić. Szczególnie głupio mi, gdy pomyślę, że jestem złym, chciwym człowiekiem. Mam wokół siebie dwoje niezwykle bliskich mi ludzi, spędzę z nimi święta, na pewno się kochamy, więc powinno być ok, a jednak ja bym chciała czegoś jeszcze… Tych dawnych, rodzinnych świąt, gdy jeszcze byłam zdrowa. Tych przygotowań z babunią, tych przeróżnych prezentów i odwiedzin rodziny w mieszkanku babci. Jednocześnie mam poczucie obowiązku zorganizowania tacie i siostrze magicznych świąt. Teraz dopiero dotarło do mnie, że chcę na nich przelać swoje pragnienie. Mam nadzieję, że będzie to dla nich przyjemne, że będą się czuli choć trochę wyręczeni, odpoczną, a ja odwdzięczę się chociaż troszeczkę za to, co dla mnie na co dzień robią.
Co ważne dla mnie, jako osoby chorującej na zaburzenia odżywiania, w tym roku zupełnie nie czuję presji związanej z jedzeniem. Trochę boję się, że zwyczajnie zawiodę bliskich, gdy zobaczą, że jestem smutna (nie chcę, by pomyśleli, że to z tego powodu, że oni mnie nie uszczęśliwiają 🙁 ), ale wiem, że nie będą źli, gdy zobaczą, że nie zjem z nimi barszczu z uszkami czy makowca. Właściwie, to oni pewnie i tak zdają sobie z tego sprawę i są pogodzeni z moim sposobem jedzenia. Dla nich najważniejsze jest to, żebym z upływem czasu zdrowiała, a nie tego jednego dnia zrobiła coś wbrew sobie. W końcu ta Wigilia ma nie być traumatyczna. Zresztą, dla mnie jak i moich bliskich życie tak doświadczyło, że już chyba dojrzeliśmy do faktu, że święta to nie tylko jedzenie. Dla mnie, jako dziecka, sensem były prezenty, wspólne kolędowanie i kosztowanie ukochanych potraw, których nie ma na co dzień. Obecnie, skupiam się na tym, żeby nie płakać, spędzić czas w otoczeniu ludzi, z którymi dobrze się czuję i którzy dobrze czują się ze mną i… może trochę prezenty 😉
Pewnego rodzaju stresem, którego na pewno nie uniknę, to ten związany z gotowaniem. Jak pisałam, podjęłam się wszystkiego sama, a Ci, którzy czytali moje wcześniejsze wynurzenia, wiedzą, że nie lubię kręcić się wokół garnków i nie znoszę tkwić w zapachach jedzenia. Mam nadzieję, że przetrwam to jakoś. Do wszystkich tych, którzy mają w rodzinie osoby chorujące na zaburzenia odżywiania apeluję zaś. To nie jest dla nas łatwy czas. Wiele z nas też cierpi, patrząc na stół i chcąc sięgnąć po coś „zabronionego”. Błagam, nie wywierajcie żadnej presji, unikajcie osądzających wzroków i oczekiwań („Mam nadzieję, że chociaż w święta… – to nie jest dobry początek zdania). To wszystko powoduje stres, a stres jest czymś, z czym właśnie sobie nie radzimy. To tylko nakręca spiralę. Niech ten czas upłynie pod znakiem spokoju, ciepła, zrozumienia, wsparcia i miłości. Wobec wszystkich – i tych zdrowych, i chorych. Pamiętajcie, że w perspektywie zdrowienia i odzyskania swojego życia te kilka dni nic nie znaczy, a zniszczyć może długie wysiłki, jeśli tylko okaże się traumatyczne. Pogody ducha, zdrowia, cierpliwości i sukcesów życzę Tym, którzy dotrwali do końca tego wpisu 🙂