To było w Ustce. Albo Łebie. A może we Władysławowie. Nie pamiętam. Kiedyś moje zapominalstwo tłumaczyłam sobie tak, jak wszyscy. Mam krótką pamięć – mówiłam. Ale luki w pamięci nie biorą się z niczego, a łatanie ich cudzymi wymówkami, nie zmienia faktu, że były, są i będą.
To były nasze pierwsze wspólne wakacje z P. W tym samym czasie w Ustce, Łebie, a może Władysławowie wypoczywała jego starsza siostra z mężem i dwuletnim synkiem. Byliśmy ze sobą blisko. Bardzo blisko. Po każdym spotkaniu coraz bliżej. Często odwiedzaliśmy tę trójkę w ich mieszkaniu na Kabatach. Przyjeżdżaliśmy na pizzę, piwo i nocleg. Albo lazanię, piwo i nocleg. Tym razem też chcieliśmy coś razem zjeść, czegoś się napić. Nocleg był już nie potrzebny. Mieliśmy z P. nasz mały pokoik wynajęty w ośrodku wczasowym na drugim końcu miasteczka. Z M. i M. chcieliśmy więc sobie pobyć. Po prostu pobyć. Razem.
M. i M. wynajęli mały drewniany domek w środku lasu. Był piękny. I domek, i las. Jak z najdoskonalszego wakacyjnego wspomnienia. Szliśmy tam z P. piaszczystą drogą. Pod stopami pałętały się sosnowe igły, chrzęściły brązowe pancerzyki przydeptywanych szyszek, a dookoła unosił się zapach świeżej żywicy i morskiej bryzy. Powietrze było lekkie, rześkie i przejrzyste. Promienie zachodzącego słońca przeciskały się ukosem przez sosnowe pnie rozświetlając leśny mrok. P. trzymał mnie za rękę. Mocno i stanowczo. Był tam. Na pewno tam był. W to nie wątpię. To pamiętam. A może jednak nie? Może zmyślam? Tworzę to wspomnienie post factum, żeby czymś pięknym wypełnić te niekończenie głębokie luki w pamięci. Czy można ufać tej opowieści jeśli zmierza do niebycia?
Siedzieliśmy z P. na ławce przed domkiem otuleni ciepłym oddechem lipcowego wieczoru. Powietrze drgało od świergotu ptaków. Od czasu do czasu, przy uchu, zabzyczał rządny krwi komar. Brzmiał jak zbłąkany szum fali szukający drogi powrotnej do morza. Patrzyliśmy z zachwytem na M. Ganiała za swoim niesfornym synkiem. Chciała przebrać go w piżamę. Chłopiec myślał, że to jakaś zabawa. Biegał od drzewa do drzewa krzycząc „akuku”. Był szybki, ale matka była szybsza. I silniejsza. Złapała malucha pod pachę i zaniosła do domu. W tym czasie mąż M. stał w siwych oparach dymu buchającego spod grillowanej karkówki. Wymachiwał metalowymi szczypcami do mięsa. Opowiadał kawały. Dobre, bardzo dobre i bardzo kiepskie. Lubił zabawiać przyjaciół i znajomych, nawet kosztem utraty swojej godności. P. śmiał się z dowcipów szwagra. Ja też. W przerwach pomiędzy jednym a drugim kawałem P. obejmował mnie mocno, przyciskał do siebie i całował w skroń. Byłam szczęśliwa. To miał być cudowny wieczór. I pewnie był. Dla nich. Potem usiedliśmy do stołu i zaczęliśmy jeść. Tamtem pocałunek P. był ostatnią rzeczą, w której istnienie wierzyłam.
Usiedliśmy do stołu we czwórkę. Chwilę później było już nas tylko troje. Stół był duży. A może mały, tylko gęsto zastawiony talerzami. Może nawet były ustawione w piramidkę, jeden na drugim, żeby się więcej zmieściło. A może jednak stół był duży. I talerzy wcale nie było tak dużo. I może leżały płasko przykrywając cały obrus jedynie brzegami zahaczając o siebie. A może jednak ustawione były jeden na drugim? Czy zahaczały jedynie brzegami? Talerze. Dużo talerzy. Bardzo dużo. A może jednak stół był duży. A może wszystko było duże. Za duże. O wiele za duże. Ale to i tak bez znaczenia. Po pierwszym kęsie, już nic nie miało znaczenia.
Obiecałam sobie, że się będę pilnować. Obiecałam sobie, że dam radę. Obiecałam sobie, że te nasze pierwsze wakacje zapamiętam, że ich nie stracę, nie zaprzepaszczę szansy na odrobinę przyjemność. Potrzebowałam zdrowej przyjemności. I wierzyłam, że tak będzie.
Pierwszy zaczął wymykać się P. Znikał pomału, pomalutku, z każdym kolejnym gryzem stawał się coraz bardziej przeźroczysty. Odsuwał się ode mnie coraz dalej. Jego donośny głos cichł, a śmiech zamieniał się w bezdźwięczne, tępe echo. Spojrzałam na mój talerz. Był pusty. Wszystko zniknęło. Ale jak to? Już? Co na nim było? Nie ważne. Ważne, że to coś miało jakiś smak i ciężar bardziej wyczuwalny do mojego własnego istnienia. Nałożyłam sobie dokładkę. Wzięłam kolejny kęs do ust i poczułam, że jestem, poczułam, że coś zakotwicza mnie w sobie. Zachłannie rzuciłam się na to moje istnienie. Gryz za gryzem, przełykałam siebie. Żeby być, żeby czuć, żeby coś wreszcie poczuć.
P. już dla mnie nie istniał, a M. zamieniła się niewyraźną, różnokolorową plamę. Jej obecność w moim świecie topniała, zupełnie jakby jej ciało zrobione było z wosku, który nie wytrzymywał temperatury mojego spojrzenia. Mąż M. zaczął opowiadać kolejną historię. Jego usta poruszały się, ale dźwięk ginął gdzieś w tej nieregularnie rozszerzającej się i zwężającej przestrzeni pomiędzy wargami. Komary już nie bzyczały. Zbłąkane fale przestały szumieć. Nadeszła ciemna noc. I cisza.
Jadłam dalej. Jedzenia przybywało. Ktoś wciąż dorzucał nowe porcje grillowanego mięsa, opiekanych warzyw i świeżego pieczywa z masłem. Napełniałam się czymkolwiek, co było w zasięgu ręki. Próbowałam jeszcze wytężać wzrok i słuch. Szukałam moich towarzyszy. Ale nikogo już przy mnie nie było. Moim ciałem kierowały impulsy pędzące z prędkością światła. Jeden za drugim wylatywały jak z karabinu maszynowego, ale to nie ja naciskałam spust. Jeden za drugim, bez wytchnienia kazały jeść, pochłaniać, napełniać się. Aż poczułam, że jest mnie za dużo, a świata dookoła mnie za mało. Nie było miejsca, nie było miejsca w świecie na mnie, Były zbyt mały, żeby pomieścić to co wchłonęłam w nieświadomej walce o swoje istnienie. Poczułam ból w brzuchu i nadchodzącą falę strachu przed niebyciem. Zaraz po niej przyszły pierwsze nudności. Ciało miało dość.
Wstałam od stołu. Poszłam do łazienki. Odkręciłam wodę. Pochyliłam się nad białą muszla klozetową. Włożyłam dwa palce do gardła. Głęboko, jakbym chciała dotknąć tej pożartej materii, którą myślałam, że byłam. Chwilę później esencja mojego ja była na zewnątrz mnie. Ale walka o bycie się nie skończyła.
Wróciłam do stołu. Pusta. Mój wzrok odnalazł P. Uścisnęłam jego rękę. Poprosiłam, żeby mnie przytulił i nie puszczał. Chciałam go jak najdłużej mieć przy sobie. Nie miałam ani na chwilę. Ani jego, ani siebie. M. i M. też już nie było. Chociaż cały wieczór siedziałam z nimi przy jednym stole.
To było w Ustce. Albo Łebie. A może we Władysławowie. Nie pamiętam, bo tak naprawdę, przecież wcale mnie tam nie było.
Autorka: M. Godlewska