Znacie kogoś, kto „przykleił się” do jakiegoś słowa? Albo to raczej słowo „przykleiło się” do niego? Zazwyczaj jest to od razu zauważalne i dość denerwujące. Na przykład wielu ludzi po każdym wypowiedzianym zdaniu dodaje „no nie?”, tak, jakby szukali potwierdzenia. Inni zaś używają jako przecinka słowa „no”. Ostatnio właśnie, zupełnie przez przypadek, siedząc jak zwykle na kanapie i szukając usprawiedliwienia dla swojego lenistwa, postanowiłam zafundować sobie osobistą lekcję filozofii. O ironio! Jest to jeden z wykładów, na których nie byłam ani razu od kiedy rozpoczęłam studia. I to nie dlatego (jak w przypadku kilku innych), że są w konflikcie z godziną moich posiłków (typowy problem osoby z zaburzeniami odżywiania) czy odbywają się późno i i tak spałabym na nich (owszem, 6 godzin na uczelni to dla mojego organizmu wystarczający wysiłek, więcej na 1 raz nie pociągnę 🙁 ), ale dlatego, że filozofia brzmi dla mnie arcyokropnie. Podpisuję się pod zasadą – nie oceniaj niczego, a zwłaszcza nikogo!, po pozorach, ale od każdej przecież są wyjątki. Postanowiłam już dawno, że filozofia będzie moim. I jeszcze jedna dygresja, nie myślcie, że wyniosłam to ze swojego „idealnego, świecącego przykładem” domu. Tego nauczyła mnie anoreksja.
Paradoks polega na tym, że im bardziej sama przywiązywałam uwagę do swojego wyglądu, a raczej tuszy, (chociaż wtajemniczeni wiedzą, że to nie o to tak naprawdę chodzi), tym bardziej odkrywałam, że nie ma ona dla mnie ŻADNEGO znaczenia w ocenie innych osób. Zresztą, tak, jak napisałam, to nie superwygląd jest celem samym w sobie. Właściwie to im bardziej wplątywałam się w anoreksję, tym mniej chciało mi się na siebie patrzeć. Czułam bezsilność patrząc w lustro. Co zrobić, by wyglądać lepiej, a nie jak kościotrup (nie, nie jestem ślepa i widzę kości wystające na mojej twarzy, podkrążone oczy, bladą, cerę i ostatnie dwa włoski na głowie), ale nie musieć jeść? Dlaczego?
Bo jedzenie to czynność, którą znienawidziłam. Miałam ochotę pstryknąć palcami i w momencie przybrać kilka kilogramów, ale bez konieczności jedzenia, bo budziło we mnie skrajne emocje. Znienawidziłam gotować, wąchać , oglądać – robić wszystko to, co robi większość osób odmawiających sobie jedzenia, w tym kiedyś i ja. Kojarzyło mi się to z traumą, było równie „niemiłe” jak szczepionka dla małego dziecka.
Wrócę jednak do tematu początkowego, bo chyba zbyt daleko od niego odbiegłam. Ale to przez to, że mam mnóstwo przemyśleń na temat wszystkiego, o czym piszę. Dawno niczym się nie dzieliłam na blogu, więc jest tego trochę w moim „schoweczku”. Ale o studiach, „idealnej” rodzinie i zmianach u mnie będzie nieco w kolejnych wynurzeniach. Tak więc, moja lekcja filozofii doprowadziła mnie do zaskakującego wniosku. Otóż istnieją słowa, które „wślizgują” się w nasze wypowiedzi praktycznie niezauważalne. Dlatego też nie denerwują nas tak bardzo i nie zwracamy na nie uwagi. No, ok! W czym więc problem? Ważne, żeby przekazać sens wypowiedzi. Niby tak, ale co, jeżeli zamiast oddziaływać na nas bezpośrednio (np. właśnie denerwując nas), podświadomie czynią nas jakimiś? Już tłumaczę, o co mi chodzi. Podświadomość, będąca dla człowieka totalną zagadką, jest w moim przekonaniu tak skomplikowanym obszarem, że budzi mój lęk. Mogę sobie obiecać, że będę miała pozytywne nastawienie do życia, nastroję się optymistycznie na coś, ale moja podświadomość może spłatać mi figla. Wolę z nią nie zadzierać, ale też jest dla mnie tak obca, że nie wiem, co robić aby jej nie rozzłościć. W moim przypadku, każdy numer, jaki może mi wywinąć, jest związany z chorobą, nasilonym atakiem anoreksji sprzymierzonej z depresją i malkontenctwem. Takie moje prywatne „państwa Osi”. W przeciwieństwie do mnie, one dokładnie wiedzą, jak manipulować podświadomością. Ich atak, choć czasem sprowokowany niechcący przeze mnie, jest nieoczekiwany i agresywny, dlatego też tak bardzo się go boję. W starożytnej Grecji określiłabym to tak: Nie boję się tego, na co sama mam wpływ, ale tego, co przygotował dla mnie nieznany los.”.
Na tej podstawie właśnie mogą działać na nas niektóre słowa. Ja złapałam się na tym, choć prawda jest taka, że dotyczy to większości ludzi, że ciągle używam słowa „bez”. Wprawiło mnie to w osłupienie. Dlaczego? Otóż dlatego, że moja pesymistyczna natura wszczęła alarm. „Halo! Musisz być cholernie nieszczęśliwą osobą, skoro cały czas czegoś Ci brakuje! Ty pechowcu!”. No, bo któż nie zgodzi się ze stwierdzeniem, że „bez” oznacza jakiś brak. Teraz przyznajcie, proszę, że „bez” jest również Waszym codziennym towarzyszem. A teraz możecie zaprzeczyć, a nawet powinniście: „bez” jest słowem negatywnym. Oooo… tak. O tym od razu pomyślałam. Moje czarne myśli powędrowały w kierunku straty, tęsknoty itp. Ale dlaczego? Po pierwsze, wiem, że nie można mieć wszystkiego i muszę się z tym pogodzić, a nie tupać nóżką jak małe dziecko, dopóki czegoś nie dostanę. Po drugie, przecież ja nie chcę wszystkiego, obecnie to chcę właściwie tylko jednego. ZDROWIA! No, a oprócz tego, możemy nie mieć wszystkich rzeczy negatywnych – i wtedy będzie pozytywnie! (Jeeej, co za odkrycie;))
Tak też doszłam do wniosku, że „bez” nie jest takie złe, jak mi się wydawało i postanowiłam dać mu szansę. Od lat wierny towarzysz mojego życia, tworzący idealną parę z „nadzieją”, ojciec tzw. „beznadziei”. Od kiedy tylko choruję, mam wrażenie, że definiuje ona wszystko, co wydarza się wokół mnie, ale też dzieje się ze mną. Moje całe życie od tych 7 lat opisać można tym jednym słowem, bo poza tym, jest ono puste. Nie zrobiłam niczego ważnego, nie rozwinęłam się tak, jakbym chciała, nie spełniłam żadnego marzenia, żadnego nowego też nie stworzyłam, nie poznałam ani siebie, ani żadnych interesujących ludzi, nie zrobiłam niczego, aby wyglądać lub czuć się lepiej (wierzcie mi, bardzo chciałam, ale po prostu nie wyszło), nie stałam się dla nikogo szczególnie ważna, a przede wszystkim nie wyzdrowiałam.
Mam poczucie, że do pewnego momentu w moim życiu wszystko było tak, jak sobie zaplanowałam albo przynajmniej tak, jakbym chciała sobie zaplanować. Wiecie, nie planowałam mieć super prababci. Nie zaprogramowałam się na to, żeby mieć fajnych znajomych od czasów przedszkola. A jednak… tak się stało. Później weszło to na wyższy poziom. Brałam sprawy w swoje ręce: założyłam sobie, że zajmę wysokie miejsce w konkursie i tak było, że skończę szkołę z czerwonym paskiem – i tak było, że spędzę miło dzień – i też tak było! Czasem nawet współczułam innym, że tak nie potrafią. Hmmm… co za szczęściara! Myślicie? Ja, patrząc na to z boku, też. Ale ponieważ totalnie „z boku” nie jestem, to wiem, że to tylko złudzenie.
Tak naprawdę te rzeczy, na które miałam wpływ, rekompensowały mi porażki w realizowaniu ukrytych, podświadomych pragnień. (! już coś wspominałam Wam o niebezpiecznej podświadomości, ha?) Nie miałam cudownego domu (mimo iż kompletny, z pozoru normalny), nie miałam poczucia bezpieczeństwa, pełnej akceptacji mojego wyglądu, nie realizowałam marzeń (ale jako mała dziewczynka żyłam w przekonaniu, że na ich realizację mam jeszcze czas i na pewno kiedyś on nadejdzie). Teraz, choć nadal młoda, wiem, że wszystko może się szybko skończyć (tego nauczyła mnie choroba) i nie chcę z niczym czekać. Chcę czuć, że ciągle się coś zmenia, rozwijam się, sama potrafię zaspokoić niektóre swoje potrzeby, jestem samodzielna, umiem czegoś dokonać, moje życie nie jest totalnie zależne od innych. Sprzeciwiam się monotonni i stawianiu swoich potrzeb gdzieś na końcu szeregu. Do tej pory było tylko rozpamiętywanie przeszłości, myślenie: gdybym nie była chora, to…
Ale jestem! Nie, nie planowałam tego! Stało się, ale to będzie jedna z tych rzeczy, które,daj Boże, odkręcę. Każde zdanie zaczynałam od: Jak wyzdrowieję… Nie! Jestem zmęczona odkładaniem wszystkiego, stawianiem sobie warunków, jakby to, co chcę zrobić miało być nagrodą otrzymaną jedynie wtedy, kiedy pokonam anoreksję. Nie jestem dzieckiem, które dostanie lizaka tylko wtedy, gdy będzie grzeczne. TY OBRZYDLIWA MAŁPO, nie powstrzymasz mnie przed działaniem. Nie zostanę w twoich sidłach i nie będziesz ustawiała mi hierarchii. To, że ciągle szepczesz mi do ucha, nie znaczy, że nie mogę cię zagłuszać, aż to tobie znudzi się bycie wredną i poczujesz, się niepotrzebna i bezskuteczna, beznadziejna, tak, jak ja przez ciebie. Dobrze wiesz, że walka z tobą jest trudna, dlatego ciągle każesz mi czekać aż wyzdrowieję, żeby zacząć ŻYĆ. Masz nadzieję, że będziesz mnie tak mamić obietnicą, że to kiedyś nadejdzie, jednocześnie zadając cios za każdym razem, gdy czuję frustrację i ograniczenie wynikające z choroby? Że będziesz ze mną na zawsze, BEZ końca? (Strach ogarnia mnie na samą myśl o tym, a palce nie chcą wystukać słów na klawiaturze).
Wiem, nie wszystko mogę zrobić BEZ wyzdrowienia, ale są rzeczy, które mogę, a nawet powinnam. Tak bardzo czuję się samotna. Nie mam żadnej paczki znajomych, tkwię w domu, zupełnie niepotrzebna. W moich snach często pojawiają się znajomi z dzieciństwa, budzę się i znów… pustka. Miesiąc temu odważyłam się napisać do przyjaciółki, takiej prawdziwej, z gimnazjum. M., zawsze dziwiłam się, że chcesz się ze mną przyjaźnić. Zresztą, nadal trudno mi uwierzyć w to, że ktokolwiek mógłby tego chcieć. Ty jednak polubiłaś mnie BEZ względu na wszystko. Uwierzcie, było zimne październikowe popołudnie, spędziłam 5 godzin na uczelni (z czego 2,5 było zmarnowane na wykład, który odwołano), a ja poszłam, żeby w końcu się z Tobą zobaczyć. Poszłam z duszą na ramieniu – „Co powie jak mnie zobaczy?”. „Może spotyka się tylko po to, żeby definitywnie się pożegnać?”. Miałam podstawy tak sądzić, bo jedną przyjaciółkę już straciłam. Tak, przez anoreksję! To jej wina! I nie mam jej tego za złe (tzn. przyjaciółce). Sama nie zniosłabym takiego dystansu, jaki między nami powstał, braku spontaniczności, mojej wiecznie skwaszonej miny, wyalienowania. M. czekała na mnie, taka jak kiedyś, moja przyjaciółka. Zaczęłyśmy rozmawiać i jakoś poszło. Nie było zupełnie „luźno”, ale takie jedno, zwykłe, krótkie spotkanie (M jest dość zajętą osobą) wystarczyło, aby poprawić mi humor i rozjaśnić pochmurny i nudny dzień.
Po co o tym piszę? Po pierwsze, dlatego, że tego dnia odkryłam, że nawet jeśli mi się nie chce, to warto czasem spróbować, bo może okazać się tym, czego potrzebuję. Tego dnia pokonałam chytrą podświadomość 🙂 Po drugie, aby pokazać, że człowiek sam naprawdę może siebie nie znać (choć wiem, że moja wiedza na temat samej siebie leży i kwiczy, to jednak nie sądziłam, że do takiego stopnia nie potrafię określić czego tu i teraz potrzebuję, na co mam ochotę, a na co nie 🙁 ). Jest też trzeci powód – alegoria. Może z tym dniem, z tą jedną niedzielą, jest tak jak z moim życiem? Mimo iż w połowie totalnie BEZnadziejne, to druga połowa nadal może okazać się czegoś warta, ale to ja podejmuję decyzję.
Tak więc, ostatnio, natchniona jak zwykle snem, odezwałam się do mojej ostatniej deski ratunku. W swoim życiu miałam kilku znajomych, ale tylko 4 prawdziwe przyjaciółki. K. znam od przedszkola. Jej blok widać z mojego balkonu. Spędziłyśmy razem liczne godziny jako smarkule. Siedziałyśmy w jednej ławce w podstawówce, a popołudniami plątałyśmy się po osiedlu. Chodziłyśmy do tego samego gimnazjum, na lekcje j. angielskiego, byłyśmy na wspólnych koloniach. Wyobrażałam sobie, że gdy dorośniemy, będziemy razem wynajmować domki letniskowe na lato i jeździć tam z paczką. Posiadając dowody osobiste w portfelach i niezależność od rodziców, pojedziemy razem na narty, będziemy szaleć w dyskotekach, na naszych osiemnastkach. Będzie taką moją towarzyszką doli i niedoli. To z nią i naszą gromadą zrealizuję marzenia o podróżach,(sama bałam się trochę wyjeżdżać, a z rodziną to już żadna atrakcja w pewnym wieku), to ona doradzi w sprawach sercowych i to z nią będę malować paznokcie, pić wino i jeść lody oglądając Bridget Jones na piżama party.
Odezwanie się przyszło mi z wielkim trudem. Miałam te same wątpliwości, które krążyły przed spotkaniem z M. Bałam się, że K. może mieć już dosyć tego, że „przypominałam” sobie o niej od czasu d czasu i zrywałam kontakt. Przypomniałam sobie jednak jej słowa, które wypowiedziała w dniu moich ostatnich urodzin, kiedy to rozmawiałyśmy. Tłumaczyłam jej ze łzami w oczach, starając się jednocześnie utrzymać wesoły głos w słuchawce, że nie odzywałam się, bo było mi po prostu wstyd. Wstyd ze względu na to, jak wyglądam, jak pokażę się jej, jej rodzicom, znajomym z gimnazjum, z którymi tworzy obecnie wspaniałą paczkę. Myślałam, że pęknie mi serce, gdy zdradziła, że widząc mnie zimą na pętli autobusowej przeraziła się. Było mi tak strasznie głupio i wstyd. Ona na prawdę się martwiła! Pewnie zastanawiała się: Gdzie jest ta dawna Ada? I szybko odpowiedziała sobie w myślach: Chyba odeszła na zawsze, jest już stracona.
Teraz też płaczę. Piszę o tym i nie potrafię powstrzymać łez. Mam ochotę ją za to przeprosić. Żal mi tych wszystkich lat, które straciłam chorując i alienując się w domu, podczas gdy K przeżywała swoje prawdziwe „nastoletnie” chwile. Czy będzie chciała mnie w swojej grupie? Czy nie będzie się mnie wstydzić? A może będzie się ze mną kolegować, ale nie pokonamy dystansu między nami i nie nadrobimy tych straconych lat. Nie będę rozumiała grupowych żartów, nawiązujących do śmiesznych sytuacji z ich wspólnie spędzonych chwil, nie będę kimś, z kim będą się czuli swobodnie. Znowu naszły mnie te same myśli. I choć nie chcę o sobie myśleć jak o kimś, kogo nie polubiłabym za żadne skarby, kimś, kto odpycha ludzi i ich nie lubi (choć tak wcale nie jest, ja po prostu nie chcę się narzucać, nie umiem jeszcze poznawać ludzi, bo ten etap mnie ominął), to zbyt dużym wyzwaniem wydaje mi się obecnie zmiana sposobu myślenia o sobie.
Właśnie przed tym uciekłam w anoreksję. Przed osądem innych, przed ewentualnym skrzywdzeniem przez kogoś. Uniknęłam skutecznie kontaktu z otoczeniem. Pozorny parasol bezpieczeństwa okazał się jednak dziurawy. Tracąc coraz bardziej na wadze, skazywałam się na ostre spojrzenia przechodniów, nieuczciwe oceny lekarzy pozbawionych empatii lub wiedzy na temat przyczyn choroby (o! modelką się zachciało być!). Poza tym, stojąc pod owym parasolem porządnie przemokłam. Właściwie to, po tylu latach, już tonęłam. Tonęłam w rozpaczy i samotności. Dlaczego w ogóle go rozłożyłam? A! No i dochodzimy do miejsca, w którym znów była to podstępna podświadomość. Dom. To w nim nauczyłam się, że na wszystko trzeba zasłużyć,nawet na miłość. Że człowiek ciągle jest oceniany, a o jego wartości świadczą tylko jego osiągnięcia. Kto więc chciałby się narażać? Byłam już zmęczona nieustannym działaniem. Potrzebowałam chwili oddechu w codziennym zabieganiu o dumę rodziców, o bycie zauważoną. Wygodniej było unikać oceny. Szkoda, że ta „chwila” trwa już 7 lat 🙁 .
Podczas naszej rozmowy K. dodała, że nie musiałam się wstydzić, bo jesteśmy dorosłymi ludźmi i ona rozumie, że jestem chora. Po pół roku wciąż dzwonią mi w głowie te słowa, ale dopiero teraz rozumiem ich znaczenie jako przekaz, żeby nie odkładać życia „na później” i zaproszenie do odnowienia jakichś kontaktów. Tak po prostu, BEZinteresownie (bo ja na razie nie mogę niestety nikomu nic zaoferować oprócz siebie, a to raczej mało ciekawe). Nie musiałam sobie na to zasłużyć, a właściwie nie zasłużyłam, a jednak… Moja długoletnia przyjaciółka, taka pozytywna dusza. Zawsze, nie żartuję!, uśmiechnięta i optymistyczna. Dziękuję, że jesteś takim promyczkiem dla wszystkich dookoła siebie i że mogę wspominać twój uśmiech wtedy, kiedy jest mi smutno.
Jedna uwaga! Kiedy w moim życiu było naprawdę ciemno i BEZsilność rozrywała mnie od środka nie potrafiłam zupełnie odnaleźć sensu życia. Taki BEZsens. BEZ sensu wydawało mi się robienie czegokolwiek, czułam BEZustanną frustrację. I choć chciałabym napisać receptę na to, jak się ogarnąć, to, mimo iż, ten pesymizm trochę odpuścił ostatnio, to nie potrafię doradzić dlaczego. Każdego wieczora kładę się do łóżka ze strachem, że jutro on powróci. A ja chcę żyć BEZ strachu. Z poczuciem całkowitego wpływu na siebie i swoje życie (nie mylić z kontrolą). Nauczyć się, że nie da się przebrnąć przez świat BEZbłędnie i pozwolić sobie na te błędy. Wyciągać z nich wnioski i naprawiać to, co zepsute. Wtedy też idziemy do przodu, uczymy się czego, rozwijamy się. Najgorsza jest stagnacja. Właściwie, dopóki czegoś nie spróbujesz nie wiesz, czy będzie to porażką czy sukcesem. NIE WIESZ. A ja wolę wiedzieć! Ja chcę wiedzieć, jakie są skutki! W ogóle, od zawsze chcę wiedzieć wszystko, czego można się dowiedzieć i korzystam z każdej okazji, żeby wiedzę zdobywać. Zamiast oglądać bzdurne seriale (choć umówmy się, że czasem każdy tego potrzebuje), czytam książki i informacje ze świata. Rozwiązuję krzyżówki i sprawdzam każde słowo, którego nie znam, oglądam teleturnieje, a słuchając piosenki wsłuchuję się w jej słowa i tłumaczę na polski :). Życie BEZ próbowania, które miało pozornie chronić, zabija mnie wewnętrznie. Mechanizm nakręca się sam. Pojawia się frustracja, brak postępu i poczucie BEZnadziejności, tkwienia w miejscu, w dodatku niewłaściwym. W jakimś niewygodnym kombinezonie, który gryzie, ale może jednak jest wygodniejszy niż to, co miałabym nosić zamiast niego. Nie! Jeśli jest niewygodny, to nie chcę go nosić. I będę zmieniać te kombinezony, dopóki nie znajdę wymarzonego. c.d.n.