Magia argumentów

Zadziwiające, jak różnie może działać na nas dany argument. Zależy to chyba od podejścia do tematu i obecnego samopoczucia. Jednego dnia możemy uważać coś za zadanie ponad nasze siły, podczas gdy innego czujemy się silni i gotowi stawić temu czoła. Może i chodzi o dojrzewanie do pewnych decyzji, ale osobiście nie nazwałabym tego tak. Dla mnie nie chodzi właśnie o dojrzałość, choć ona też jest ważna, ba, niezbędna w ogóle, żeby zacząć coś rozważać (bez niej nie ma nawet mowy o czymkolwiek, nawet sensu zastanawiania się nad sytuacją), ale najbardziej znacząca wydaje się właśnie gotowość tu i teraz, poczucie słuszności podejmowanej decyzji lub odwagi zmierzenia się ze skutkami. Nieważne jakimi. To nie jest miłe, ale u mnie bardzo często brakuje tego poczucia, że mimo różnych scenariuszy, można jakoś iść dalej.

Zresztą, już kiedyś przyznałam, że jestem życiową pesymistką, co bezskutecznie, jak do tej pory, staram się wyplenić. W połączeniu z moim zmiennym ostatnio nastrojem,  powoduje to totalny chaos. W głowie tworzy się blokada, która zabrania wstępu jakimkolwiek myślom. Wycofuję się z podejmowania jakichkolwiek decyzji, a zniechęcenie i brak celowości rozmyślania nad sytuacją skutecznie wpędza w poczucie beznadziei. No, bo przecież trudno przyznać się przed samym sobą, że jest się tchórzem, słabym. Albo na przykład dopuścić możliwość, że nie możemy sami na sobie polegać, bo coś, co sądzimy dziś, jutro może być zupełnie obce. Tak, jakbyśmy codziennie byli inną osobą.

 

Więc kim jesteśmy? Skoro sama siebie nie znam, to znaczy, że jestem nijaka? Że mam się siebie bać? Siebie i swoich czynów? Czy receptą może być właśnie niepodejmowanie żadnych działań, żeby jutro ich nie żałować? Ale przez to tkwimy w miejscu. Nasze życie jest puste, tak jak pusta czuję się ja, gdy nie myślę. A po co rozmyślać o czymś i podejmować decyzję, skoro jutro i tak nie pokieruję się tym, co wypracowałam dzisiaj? Zwłaszcza jeśli chodzi o trudne postanowienia, po co podejmować wysiłek rozważania „za” i „przeciw”? Hmmm… Ale spójrzmy na to jak na doświadczenie. Zwykle niemiłe, trudne, ale doświadczenie.

 

Doświadczenia podobno mają nam służyć, mamy wyciągać z nich wnioski, żeby postępować lepiej, wzbogacać wnętrze samego siebie. Może warto zrobić listę „za” i „przeciw”, po to, aby spojrzeć na nią jutro, pojutrze itd.? I mimo, iż może ona wyglądać zupełnie inaczej (pozytywy zmienią się w negatywy i na odwrót, choć to raczej wersja hardkorowa, aż tak zmienna to nawet ja rzadko bywam), to mamy już jakąś bazę. Nie zaczynamy rozmyślań od nowa, tylko trochę modyfikujemy to, co gdzieś jednak siedzi w naszej głowie, skoro jakiś czas temu się tam narodziło. A dowodem tego jest właśnie nasz spis. Zmierzam do tego, że czasem taka lista posłużyć nam może, żeby coś zobaczyć.

 

Każdy medal ma podobno dwie strony. Wiadomo, pesymista nie zmieni się nagle w optymistę, ale humor i samopoczucie mają znaczenie (a one są zmienne). Może więc coś, co wydaje się niewłaściwe, może mieć jednak pozytywną stronę, którą trzeba tylko dopuścić.  Albo pewne zachowanie, na pierwszy rzut oka całkowicie racjonalne i jedyne prawidłowe, jest jednak nieco „skażone”. Tak więc lista może ewoluować, rozwijać się. Możemy patrzeć na nią codziennie, jak zaklęci, aż w końcu poczujemy to „coś”, co zmusi nas do podjęcia działania. Chyba lepsze to, niż porzucenie wszelkich prób i pozostawienie pewnych tematów nieprzemyślanymi, zaniedbanymi. Ja przynajmniej nie lubię mieć w zanadrzu czegoś, co pozostawiłam same sobie. Mam poczucie, że coś tracę. Zwykle więc, prędzej czy później, robię listę „za” i „przeciw” i podchodzę do tematu jak pies do jeża. Wiem tylko, że gdybym nie podjęła próby i odcięła się od jakiejkolwiek kiełkującej myśli, sprawy, żałowałabym i nie czułabym się spokojnie.

 

Piszę tak jednak z perspektywy czasu. Cały czas się czegoś uczę, choć postępów w zdrowieniu nie widzę, mam różne myśli. Każdy, żyjąc na co dzień ze sobą, obserwuje swoje zachowanie. Chciałabym mieć życiową mądrość, a nie poznawać siebie poprzez naukę na błędach lub bolesne doświadczenia. Niestety, nie zostałam obdarowana ową zdolnością, zresztą, chyba nikt nie został. Na tym, niestety, polega nasze życie, na przyjmowaniu batów. Cenne, aby umieć wyciągnąć wnioski z przeżyć. To określić można jako prawdziwą sztukę. Tak więc, wracając do mnie, lata upłynęły, zanim odkryłam, zupełnie przez przypadek (albo właśnie na podstawie własnych, długich, podświadomych obserwacji), że jedne zachowania są przydatne, a inne wpędzają mnie w poczucie dyskomfortu.

 

Oczywiście, wszystko sprowadza się do choroby. Z doświadczeń, jakie „zyskałam” od początku jej trwania mogę czerpać garściami i podawać liczne przykłady, które potwierdzą moją tezę. Opisany mechanizm doskonale obrazuje sytuacja towarzyska. Od kiedy jestem „inna”, unikałam ludzi, bo bałam się ich wzroku, opinii. Tego, że powiedzą coś przykrego, czego nie chcę słyszeć i czego nie będę potrafiła skontrować. Obsesja urosła do tego stopnia, że bałam się wychodzić z domu, bo czułam się niegodna bycia częścią społeczeństwa. A co, jeśli ktoś nie życzy sobie, aby osoba taka jak ja „straszyła” go na ulicy? Stała obok w kolejce? Uśmiechała się do jego dziecka? Dziś jeszcze miewam takie myśli. Zależy to głównie od samopoczucia, od tego, jakich sytuacji doświadczę w ostatnim czasie. Ile pogardliwych spojrzeń odczuję, ile szeptów usłyszę. Po co więc próbować życia towarzyskiego? Po co poznawać nowe osoby? Zwłaszcza, że mam niską samoocenę i raczej nie wydaje mi się, żeby ktoś chciał się ze mną zaprzyjaźnić (choroba, ale też brzydka twarz, nieciekawa osobowość, dziwne zachowanie). Wolałabym więc nie słyszeć złych słów albo zostać odtrącona i łudzić się, że może byłoby inaczej, niż podejść, porozmawiać i zostać zbytą, czemu nie mogłabym zaprzeczyć.

 

Tak, wolę katować się myślą „Co by było, gdyby…?”. No, ale to jest ta pesymistyczna strona. Jednak są dni, kiedy sytuacja jawi się trochę inaczej. To znaczy, „przeciw” wciąż jest i ma dość ważny głos w mojej wewnętrznej wojnie, ale nie jest jedynym tworem, jaki produkuje moja wyobraźnia. Ta druga strona medalu jest właśnie taka, że skłania do podjęcia innych niż typowe dla mnie kroków. Wyciągnę rękę, świadomie „poproszę” o opinię. Jeśli okaże się, że mój czarny scenariusz się spełnił, będzie mi naprawdę smutno i nie zyskam przyjaciół, ale z drugiej strony – po co mi przyjaciele, którzy oceniają człowieka przez pryzmat choroby? Choroby, która nie jest ich wyborem, ale przypadłością, z którą się mierzą? Albo po prostu, nie polubią mojej osobowości? Przecież nie da się nikogo zmusić do jakichkolwiek uczuć. Czy to do sympatii, czy nienawiści. To jest coś osobistego, na co nie mamy żadnego wpływu. My, jako posiadacze tych uczuć, tym bardziej więc inni. Ludzie nie lubią się i na odwrót bez względu na to, czy są zdrowi czy nie, biali czy czarni. I czasem dostają baty, są odrzuceni i idą szukać dalej.

 

Błędem jest porzucenie poszukiwań, bo wtedy rzeczywiście mamy tylko przykre doświadczenia, a od nich tylko krok do dołującego wniosku: wszelkie próby zakończyły się niepowodzeniem, jesteś beznadziejny. Oczywiście, dajmy sobie trochę czasu, nie musimy podejmować kolejnych prób od razu. Ochłońmy, pozwólmy sobie być na siebie przez chwilę złym, przez chwilę smutnym. Dojdźmy do wniosku: Hej, po co ci przyjaciele, którzy będą coś udawać? Którzy mają inny system wartości niż ty? Którzy nie będą cię akceptować (a osoba wrażliwa, taka, jak ty, na pewno to wyczuje)?  Którzy nie dadzą ci wsparcia? Dlatego warto próbować. Widzicie, nie podejmiemy próby – będziemy zasmuceni, samotni, zadręczymy się myślami „Co by było gdyby…?”. Ja, osobiście, poczuję się jeszcze słaba i niewystarczająco gotowa, czego nienawidzę. Od razu jakoś tracę szacunek do samej siebie (tak, biczuję się). Podejmę próbę – zostanę odrzucona i będzie mi smutno lub zostanę odrzucona i wiem, że nie tędy droga.

 

Czy zdecyduję się na działanie, czy nie, to i tak będę nieszczęśliwa. Jednak jeśli zdecyduję się na działanie (to jest ta pożądana opcja), to albo będę smutna i się zamknę (zrobię wszystko, by tak nie było!), albo będę o krok do przodu, bo dowiem się, kto na pewno nie może być moim przyjacielem (będę to musiała zaakceptować) i zacznę szukać dalej, ale już coś będzie „za mną”, nie zacznę od zera.

 

Podobnie jest z jedzeniem, chociaż w owym przypadku, raczej wykorzystuję swoje własne argumenty przeciwko sobie. Decyzja. Często czuję się źle. Fizycznie źle. Mam problemy z trawieniem, wzdęcia, bóle brzucha, poczucie pełności, brak apetytu… Anoreksja wtedy dokłada coś od siebie. Swoje pięć groszy. Lubi zadręczać mnie wtedy myślami. Nie jedz. Wyglądasz tak brzydko, jak się czujesz. Trzeba było nie sięgać po to. Tak się najadłaś, że jutro musisz sobie odpuścić. Krętaczka, lubi moją słabość.

 

Takie wyrachowanie jest niespotykane wśród ludzi. No i właśnie z tego powodu, w głowie krążą negatywne myśli. Negatywne dla mnie. Depresja. Autodestrukcja. Chcę się odciąć od świata. Nie mam na nic ochoty. Staję się drażliwa. Najchętniej wzięłabym cudowną tabletkę i przespała ten dręczący czas. Nie mam zamiaru i nie chcę być niemiła, ale po prostu odrzucam wszystkich dzieląc się swoim złym samopoczuciem, które rozrywa mnie od środka. Jest go tyle, że starcza dla mnie na całkowite zdołowanie się i wyładowanie stresu za pomocą niejedzenia, i jeszcze dla otoczenia (często tego bliskiego, na którym mi bardzo zależy).

 

Poza problemami natury medycznej, nawiedza mnie też stres, o którym wspominałam jakiś czas temu. Zdecydowany ucisk w żołądku, tak aż do mdłości. No i oczywiście pojawiają się myśli o jedzeniu. Podobne do tych, które wymieniłam. O ile próbuję trzymać się śniadań i obiadów, o tyle kolacje i „dodatki” zostają zignorowane. W głowie toczy się wojna. Co z surówką do obiadu? Argument „za” – warzywa są zdrowe, polecane przez dietetyka, smaczne, ładne, nie są kaloryczne. Argument „przeciw” – boli mnie brzuch, nie chcę mieć wyrzutów, że się „poddałam” i „skusiłam”, raz nie zaszkodzi jak nie zjem, nie są kaloryczne, więc nie będzie to miało wpływu na postęp (o ironio! ten sam argument „za” i „przeciw”). Kolacja? 10g twarożku w jedną czy w drugą stronę? „Za” – zjem, to znaczy, że mam silną wolę; to tylko 10g więcej, tyle, co normalnie. „Przeciw” – boli mnie brzuch, będę miała wyrzuty i będę bardziej skłonna ucinać sobie inne posiłki w kolejnych dniach (to ma być takie racjonalne z mojej strony, aby uniknąć dalszych potyczek, coś w tym jest, ale nie uważam tego za sukces), to tylko 10g mniej (!), mogę sobie odpuścić, ostatni raz (chociaż tego argumentu nie lubię, drażni mnie). Tak więc, jeśli chodzi o jedzenie, sprawy jawią się w ten sposób. Raczej korzystam z list „przeciw”, co nie jest powodem do dumy. Jestem chora, więc wpadki zdarzają się często. Chcę jednak z nimi walczyć. Kluczem znów jest humor i samopoczucie.

 

Magiczne są te argumenty, nie uważacie? Rozpoznać właściwą ścieżkę nie jest łatwo. Skomplikowane są te sprawy zdrowia psychicznego, podświadomości, zresztą, świadomości też, bo trzeba umieć z niej korzystać. Istotne wydaje mi się to, aby czynić coś w zgodzie ze sobą i, trochę egoistycznie, dla siebie. Nie zawsze, ale często. Pamiętajmy, że są ludzie bardziej doświadczeni, z tą „mądrością życiową”. Ostatecznie decyzja i tak należy do nas. Chyba nie należy bać się oceny. Wydaje mi się, że jeśli chodzi o pewne kroki, opinia o ich słuszności jest subiektywna.

 

Ci, którzy tak, jak ja, przejmują się opiniami „drugiej” strony, potrzebują trochę szczęścia. Czy trafimy na osobę, która nas pochwali i sprawi, że poczujemy „wiatr w skrzydłach”, czy raczej na osobę, która nieprzychylnie spojrzy i spowoduje, że zadręczymy się. Jedna osoba, która potrafi wpłynąć na nasze życie. Czy tak można? Miejmy nadzieję, że nie. Szukajmy tych, którzy nas wspierają. A tak w ogóle, to kierujmy się swoim sercem. Co z tego, że zaimponujemy komuś, skoro sami będziemy niezaspokojeni? Dlaczego mam dawać komuś pozwolenie na wpływanie na mnie? Zwłaszcza, że on się mną nie przejmuje. Teraz trudno jest to zmienić, bo osoby mające niską samoocenę często myślą, że są takimi pionkami, które wszyscy mogą przestawiać. Przyjmują cudze opinie jako właściwe i dokładnie nas definiujące, bo sami nie jesteśmy w stanie się określić. Zwykłe zagubienie. Trzeba walczyć z tym. Chciałabym mieć w sobie siłę. Sztuka konfrontacji z wyzwaniem.

Dodaj komentarz