Moim zdaniem, każdy wewnątrz jest egoistą, a w szczególności chory, który ma żal do życia za to, co go spotkało i w pojedynku: utrata rodziny kontra utrata pozornej „własnej woli” wybierze siebie. Dlaczego? Bo, jeśli akurat chodzi o mnie, ja czuję się poszkodowana przez los. Nie potrafię pogodzić się z tym, że moi rówieśnicy nie walczą z demonami, mają normalne życie – nie jakieś cukierkowe, ale przeplecione codziennymi problemami – a nie skażone zarazą, z której nie mogą się wygrzebać. Mają szczęśliwe rodziny, a przynajmniej nie toksyczne, jeżdżą na wakacje, pracują, studiują, zakochują się, żyją… Na ich drodze światło zmienia się fazami.
Dlaczego ja tak nie mogę? Chyba mnie też należy się coś od życia. Skoro jednak ono nie chce dać, to samemu trzeba wziąć, albo przynajmniej zawalczyć! Zahaczając jeszcze o temat rodziny – wspomnę tylko jedno. Szantaż w moim przypadku nie zadziałał także dlatego, że w pewnym momencie zapragnęłam właśnie odcięcia od rodziny. Miałam ich po dziury w nosie i odwrócenie się ode mnie nie było dla mnie żadną karą. Wkroczyłam w końcu w okres buntu, zamykania się w pokoju i krzyczenia, że wszystko jest nie tak – od dzieciństwa po dziś dzień i gorzkiej prawdy prosto w oczy, która świadomie raniła bliskich. Chciałam, żeby w końcu zrozumieli, że ja walczę sama, ale to między innymi przez nich jestem do tego zmuszona. Nie cierpię ich za to, że nie pomogli mi odnaleźć siły, że obcy ludzie stali się mi bliżsi, że ich jedyna pomoc opierała się na: „Wiem, że jest Ci ciężko”, „Mam nadzieję, że będzie lepiej” i oczekiwaniu, że w miarę opłacania kolejnych wizyt u psychologa będzie lepiej samo z siebie. Wkurzało mnie takie myślenie – tak, jakby nie zdawali sobie sprawy z tego, ile trudu kosztuje mnie PRACA na terapii, codzienna walka o każdy kęs, mimo bólu brzucha czy duszy. Słowa mogli sobie wsadzić gdzieś… Ja chciałam poczuć pomoc, a nie słyszeć wyświechtane zdania…
W pewnym momencie po prostu przestałam się łudzić, że usłyszę coś innego, więc przestałam się zwierzać. Wyrzucałam wszystko na grupach, w wiadomościach do znajomych, na terapii. Mam żal do rodziny za to, jakie dzieciństwo mi stworzyła, jak hamowała rozwój SWOICH pasji, zabijała poczucie własnej wartości, a gdy pojawiła się choroba, nie wzięła jej za frak, tylko lekko pacnęła w głowę. Straciłam życie towarzyskie, siebie, plany, radość życia, wiele chwil, cudownych przyjaciół, którzy wprost powiedzieli, że choroba zabrała dawną „mnie” i nie widzą możliwości, by utrzymywać dalsze relacje. Mam potworny żal! I nie jest to żal o to, że ktoś czegoś nie potrafi, ale o to, że gdy wskazano mu błędy nie zrobił nic, by je naprawić.
Tak naprawdę w mojej rodzinie od wielu lat panuje przekonanie (kiedyś myślałam, że się zmieni, że rodzice zmęczeni chorobą zaczną coś rozumieć albo zechcą, by ktoś pomógł im zrozumieć), że to JA muszę wyzdrowieć i wszystko zależy ode mnie. Tak mi przykro, że są matki i ojcowie, którzy potrafią doszukiwać się błędów w swoich działaniach, są świadomi, że może i oni powinni coś zmienić, czują jakąś odpowiedzialność za chorobę swoich dzieci. Moi nie potrafią i nie będą – dziś to wiem. Jest tego pewien plus – już się nie zawiodę na nich pod tym kątem, bo już niczego nie oczekuję, no, może spokoju i odczepienia się w takim razie od całej mojej choroby, w której tylko wprowadzają zamieszanie, a nie pomagają. Skoro tak naprawdę jestem sama, to chciałabym, aby skończyły się te „pozory” troski i zaangażowania.
A, i żeby wspomnieć o książce, bo to między innymi ona natchnęła mnie do poruszenia tego tematu. Wertując kolejne strony, coraz bardziej przekonuję się, jak wiele szczęścia miała Kitty w swojej chorobie. Jejciu! Jej matka jest taka świadoma tego wszystkiego, co czuje chory! Że to jest demon, nieustająca walka, cholernie ciężka orka. A przy tym sama poczuwa się do winy za to, co dzieje się z Kitty. W ani jednym zdaniu nie oskarża jej o nic. Jest totalnie świadoma tego, co dzieje się z całą rodziną w trakcie choroby starszej córki, co przeżywa Emma – młodsza siostra Kitty, co myśli mąż, jak reaguje sąsiedztwo. Mimo iż często zmusza bezsilną Kitty do walki (sama bierze miecz i rani nim potwora), czego zwolennikiem nie jestem w żadnym stopniu, to jednak po części nienawidzi siebie za to, bo wie, że rani bezbronną dziewczynkę, walcząc z jej drugim „ja”. Dzieje się w niej dokładnie to samo, co w chorym – czuje powinność stawiania czoła demonowi, dlatego stosuje drastyczne schematy, z drugiej jednak strony nie potrafi pozbyć się uczucia, że krzywdzi to zdrowe oblicze chorego, prowokując jego nieznośne myśli i cierpienie. Mimo iż w takich sytuacjach dziewczyna nienawidzi jej, kiedy tylko wychodzi ze swojej „roli” opętanej nastolatki, jest kimś zupełnie innym. To do matki idzie i zwierza się z problemów, to jej ufa, choć to ona ją tak bardzo „krzywdzi”.
Jednak należy pamiętać, że pomimo optymistycznego obrazu, jaki wyłania się z tej lektury, nie ma jednego przepisu na wyzdrowienie. Jest to żmudny i długi proces. Być może ja byłabym już zdrowa, gdyby moi bliscy zajęli się chorobą wtedy, kiedy tylko się pojawiła. Miałam na to cholerną nadzieję, bo na moje szczęście szybko postawiono diagnozę. Wszystko zaprzepaszczono szybko i teraz przychodzi mi zmagać się z konsekwencjami tego. Co więc chcę przez to powiedzieć? Najważniejsza w zdrowieniu jest siła do stawienia czoła demonowi. Siłę musi posiadać sam chory, ale miło i o wiele łatwiej, gdy ma za swoimi plecami dodatkowego ochroniarza, równie silnego, zdeterminowanego i mądrego. Pozostaje tylko jeden problem. Jak ją znaleźć? Na owe pytanie nie znalazłam jeszcze odpowiedzi.