Też się mogę obrazić

Od zawsze miałam problem z tym, że bałam się kogokolwiek obrazić. Tak bez intencji, zwyczajnie. Każdemu się to czasami zdarza, zwłaszcza, że są różne wrażliwości. Na przykład ja biorę wszystko do siebie i wiem, że zdarza mi się doszukiwać „drugiego dna” w czyichś słowach. Z natury nie jestem osobą złośliwą, raczej zdolną do kompromisów. Nie chowam w sobie urazy, w sytuacji konfliktu z twardym zawodnikiem to zawsze ja pierwsza pękam. Takie kwasy to nie dla mnie. Spędzają mi sen z powiek, wzbudzają wewnętrzny niepokój.

Czytaj dalej Też się mogę obrazić

Jak cudownie mieć psa!

Większość z nas posiada jakieś zwierzątko, czy jest to kot czy pies, a może chomik lub papuga. Ja na przykład mam psa – według wielu ludzi postrzeganego jako najlepszego przyjaciela człowieka. I tu się zgodzę. Jest to najukochańsze stworzenie z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia. Już czwarty rok zwierzam się mojej suni ze wszystkich moich sekretów i problemów – naturalnie zawsze otrzymuję wsparcie 😉 Jednak czy to tylko dlatego obdarzyliśmy go mianem najlepszego przyjaciela człowieka?

Czytaj dalej Jak cudownie mieć psa!

Pogarda

We wsi Zasmuść grasowała Pogarda. Nie wiadomo czy kiedyś była młoda i piękna, nikt nie wyrażał swoich opinii i nikt nie śmiałby się z niej śmiać. Była tutaj, straszyła i zabierała kogo było trzeba, wtedy, kiedy widocznie było tego trzeba.

Czytaj dalej Pogarda

Wołodyjowski i Ordon

Czy interesujesz się historią? Słyszałeś pewnie o powstaniu listopadowym. Ważną rolę odegrał w nim Juliusz Konstanty Ordon, broniąc reduty numer 54. Czy mu się to udało, czy nie, możecie wydedukować z poniższego tekstu lub przeczytać coś więcej w książkach historycznych.
Tytuł dzisiejszego wpisu nosi: Wołodyjowski i Ordon. Zatem – czy znacie książkę „Pan Wołodyjowski”, napisaną przez H. Sienkiewicza? O głównym jego bohaterze trochę sobie powiemy. Juliusz Ordon i Michał Wołodyjowski żyli w zupełnie innych czasach, natomiast cenili te same wartości i odegrali ważną rolę w życiu każdego z nas. Może właśnie, dzięki nim możemy mówić po polsku, żyć w Polsce.

Co by było gdyby te dwie postacie spotkały się w zaświatach?

– To ona… szabla, którą ojczyzny broniłem! Poświęciłem życie moje. Opuściłem ukochaną Basię. Dom i bliskich memu sercu zostawiłem. Wykonywałem rozkazy. Nawet jeśli o słuszności sprawy myślałbym inaczej… Mowy nie ma! Ojczyzna – ważna sprawa. Dla niej zrobiłbym wszystko! Słyszę kroki. Któż to?
U progu drzwi staje smukła, wysoka postać mężczyzny. Chodź bliska lat osiemdziesięciu – postawna i silna. Ubrana w zniszczony, niebieski mundur, poplamiony zakrzepłą krwią, z wyrwanymi guzikami. Miała na głowie pomiętą czapkę, przesuniętą na lewą stronę. Odchrząka:
– Jam, jest Juliusz Konstanty Ordon. Pańska godność Michał Wołodyjowski, nieprawdaż?
– Zgadza się. Juliusz Konstanty Ordon… Znane mi.
Na te słowa promień księżyca rozświetlił twarz powstańca. Wołodyjowski dostrzegł na niej smutek i zamyślenie.
– Czyżby to Pan zasłynął bohaterską śmiercią, broniąc Reduty, podczas obrony Warszawy? – zapytałem.
– Powstanie listopadowe… – Starzec westchnął głęboko. – Pamiętam, jakby to było wczoraj, lecz mojej śmierci na polu bitwy zaprzeczyć muszę.
Odłożyłem szablę, którą przez cały ten czas w ręku trzymałem. Była długa, piękna i giętka. Jej głownia nie raz błysnęła w słońcu przed zlęknionym okiem przeciwnika. Podszedłem do półki z książkami przeczytanymi tysiące razy. Wyjąłem jedną z nich i podałem przybyłemu.
– Rozdział 55. – powiedziałem.
Spojrzał najpierw na mnie, później na książkę. Usiadłem, z uwagą zapatrzyłem się w twarz nieznajomego. Po chwili przeczytał:
– „Poświęciłem go ostatniemu wodzowi polskiemu, który o sprawie naszej nie rozpaczał i do końca chciał walczyć”. Ach, tak… Mickiewicz. Rozmawiałem z nim o tym. Sprostowałem, lecz po fakcie. Pisał co wiedział. Nie zginąłem – powtarzam. W takim razie… Nie zginąłem. Po latach odebrałem sobie życie… Pokaż mi proszę broń białą. Czy nią walczyłeś?
Kiwnąłem głową twierdząco i podałem szablę w jego ręce. Obejrzał zafascynowany jej niezwykłą rękojeścią, wysadzaną szlachetnymi kamieniami. Zamierzył się nią jak do fechtunku i odparł:
– Ja kraju broniłem inaczej. Dowodziłem armatami.
– Nie ważne jaką bronią. Ważne, że obaj o honor i wolność walczyliśmy.

J. M. K.

Postanowienia noworoczne

Czym właściwie jest postanowienie? To podjęta decyzja w jakiejś sprawie, a także cel do zrealizowania w najbliższym czasie. Typowe przykłady postanowień, które najczęściej sobie zapisujemy:

  • Do końca maja schudnę 10 kg.
  • Będę biegać 3 razy w tygodniu.
  • Nigdy więcej nie napiję się alkoholu.
  • Będę milsza.

Okej. Wyjaśnijmy sobie jeszcze termin: postanowienie noworoczne. To zwykłe postanowienie, które robimy z reguły pod koniec starego albo na początku nowego roku. Często czekamy na nowy początek czegoś, żeby zrobić coś nowego lub zmienić stare przyzwyczajenia. Marnujemy czas w oczekiwaniu na jakiś przełom, żeby podjąć nowe wyzwania, zmienić coś w życiu.
Mija kolejny rok i nic. Nasze postanowienia zostają tylko zapisane na kartce. Nic się nie zmieniło.
31 grudnia kolejnego roku postanowień siadasz przy stole z pustą kartką i piszesz, a właściwie korygujesz, postanowienia z poprzedniego roku, nie odhaczając niczego, co zostało zrobione:

  • Schudnę 15 kg. 10 kg
  • Będę biegać 3 razy raz w tygodniu.
  • Nigdy więcej nie napiję się alkoholu. Mniej
  • Będę milsza dla męża.

Minął kolejny, co? Udało się? Taaa… Jeśli byłaś zdeterminowana, to udało ci się spełnić maksymalnie jeden punkt z listy. Pewnie do marca :). Potem wszystko wróciło do „normy”. Ale spokojnie. Przed nami wiele lat! Możemy jeszcze poczekać.

To co, piszemy? No, pewnie. Rok 2017:

  • Schudnę 15 kg. 10 kg 5 kg.
  • Będę biegać 3 razy w tygodniu. raz w miesiącu.
  • Nigdy więcej nie napiję się alkoholu. Mniej po 18:00.
  • Będę milsza dla męża i dzieci.

Gramy dalej?
Nie. Koniec.
Wystarczy. Stop!
Po co to wszystko? Po co czekać na nic, żeby zrobić nic? Ja się pytam.
A teraz mam do CIEBIE prośbę. NIE LEŃ SIĘ! RUSZ SIĘ I DZIAŁAJ.

Pociągi się spóźniają…

Wyobraźmy sobie jesień. Za oknami robi się szaro, buro i ponuro. Wiatr okrada drzewa z liści, deszcz daje ukojenie zmęczonym słońcem ulicom. Siła przyciągania, jaką wytwarza łóżko w momencie brzmienia budzika jest z każdym dniem coraz większa, swetry coraz grubsze i skóra jakaś taka bledsza. Pociągi się spóźniają, „chęć życia” ulatuje na zasłużony urlop. Gdzieś na rogu ziemi, dosłownie w centrum niczego siedzi zamknięte w sobie dziwadło. Wokół niego panuje chaos, wszyscy jedzą pierogi, wymieniają się uprzejmościami, nauczyciel składa życzenia. W tle słychać kiczowato brzmiące kolędy własnej interpretacji jakiegoś słowiańskiego artysty. Nagle cały świat zaczyna wirować, krew w żyłach niemalże wre. Nadeszła pora dzielenia się opłatkiem. Przez głowę dziwadła przemykają centymetry, kilogramy, gramy, tłuszcz, brud, smród i kiła z mogiłą. Postać obiecuje sobie, że już nigdy, przenigdy nic nie zje, jak pozwoli sobie na tą opłatkową rozpustę, że już nigdy w żadnej wigilii klasowej nie weźmie udziału… I tak się dzieje, ale szkoła się w końcu kończy, a każde dziwadło opuszcza ją bez bagażu doświadczeń, bez znajomych, bez umiejętności pracy w grupie, bez wiedzy praktycznej, bez umiejętności *sic!* posługiwania się rozkładem jazdy pociągów, bo jak posiąść tę wiedzę, nie wychodząc z domu? Każda wycieczka jest przymusem zmiany godzin diety, posiłków, ilości, jakości spożywanego pokarmu…

Kiedyś dawno temu, jeszcze za ułamków, na przełomie Małego Księcia z Krzyżakami dziwadło miało postać całkiem przyzwoitej osóbki. Kiedyś razem z klasą zostało zmuszone do nauki życia poprzez niezwykle ambitne filmy edukacyjne. Jeden z nich dotyczył anoreksji. Jak wyglądał ? O czym opowiadał ? Na co zwracał uwagę ? Zaczynał się obiecująco. Na szpitalnym łóżku leżą kości owleczone skórą, obok siedzi matka. Nic nadzwyczajnego, gdyby nie spojrzeć na oczy tej matki i dziecka. Normalny człowiek wyposażony w bagaż poczucia bezpieczeństwa widzi chorobę ciała dziecka, co generalnie już jest zgubne, a obok zmartwioną kobietę i tyle. Dziwadło zobaczyło tam sposób na życie. Bo podświadomie odnalazło tam metodę, aby wzbudzić zainteresowanie, by uzyskać upragnioną miłość, a im mniejsze i kruche by się robiło, tym więcej troski dostawało. Tylko wierzyło w to zbyt długo, mimo wielu razy, w których się na nich zawiodło. Rzeczywistość była bardziej złożona. Nic od siebie nie dając – niewiele otrzymujemy i tak kończyły się wszystkie relacje. Rodzina nie tolerowała wiecznych kłamstw i odrzuceń. Dziwadło podjęło decyzję – skazało się na życie w dybach samotności. Czy cokolwiek zyskało dzięki chorobie?
Nic. Straciło wszystko.

Nie chce nikomu wmówić, że film może być anoreksjopobudliwy, nie chcę też powiedzieć, że powinniśmy w inny sposób uświadamiać o tej straszliwej chorobie. Może w końcu zoorganizujemy warsztaty samooceny, pewności siebie, poszukiwania poczucia bezpieczeństwa w sobie, nauczymy się oddzielać własne cele od cudzych i odnajdziemy jakieś fajne miejsce na ziemi, w którym już zawsze będzie lato?

Zagórze

Sulejówek to najbrzydsze miasto, jakie można sobie wyobrazić. Postkomunistyczne budynki i wyrwane z kontekstu, szare blokowiska sprawiają wrażenie, jakby podróże w czasie stały się możliwe. Rozsiane po całej miejscowości niewielkie ronda mają za zadanie utrudnianie ruchu, a przejazd kolejowy naprzeciwko targu miejskiego to najgłupszy pomysł, na jaki tylko można wpaść. Zaraz obok placu targowego znajduje się złomowisko, które stało się swego rodzaju centrum miasta. Dziurawe drogi pozbawiające samochody podwozi, po których jeździ inwalida na wózku ciągnięty przez psa, nie robią już na nikim wrażenia.

Parę kilometrów dalej na wschód spokojnie żyją sobie mieszkańcy Zagórza. Odcięci paroma innymi miejscowościami od miasta niedzielnych kierowców, nie odczuwają irytacji związanych z koncertami disco polo odbywającymi się tam raz na jakiś czas. Miejsce to składa się z paru wiejskich domków, często pamiętających jeszcze Drugą Wojnę Światową, cmentarza i niewielkiego placu zabaw, z którego dzieci mogą obserwować nagrobki. Wieś, jakich w Polsce jest dużo. Przez niektórych zostałaby pewnie nazwana końcem świata. Ci ludzie nie myliliby się za bardzo.

Za lichymi płotami, mającymi już dawno za sobą lepsze czasy, daleko poza zasięgiem ludzi o zdrowym rozsądku ziemia po prostu się kończy. Wygląda to tak, jakby wiele milionów lat temu coś wygryzło w tym miejscu ogromną dziurę, pozostawiając po sobie pół wzgórza, kończącego się skarpą. Dalej nie ma nic. Dosłownie nic. Nie ma tam czasu, czy przestrzeni, stare zegarki tam wrzucone, po prostu stają, zanim jeszcze znikną z oczu byłemu właścicielowi. Rzeczy, które wpadają w dziurę, nigdy nie powracają. W swej pustce czarna otchłań zdaje się być wręcz materialna. Okoliczni mieszkańcy przyzwyczajeni do tego nieprawdopodobnego zjawiska, zaakceptowali je i zrobili z niego użytek. Jak to ludzie, zaczęli zwozić tam śmieci, by nie przepłacać za ich odbiór śmieciarzom, a i segregacja odpadła. Do tego okoliczne lasy przestały być tak zanieczyszczone, a spacerowicze mogli cieszyć się piękną pogodą bez zamartwiania się o podeszwy swoich butów. Wielka wyrwa była więc tubylcom bardzo na rękę. Nawet to, że raz na parę lat jakieś okoliczne dziecko bawiąc się za blisko skarpy, wpadło do środka i nigdy się nie odnalazło, nie zakończyło radości tych, których kieszenie odetchnęły z ulgą, przechowując parę groszy więcej.

Zdzisia nie miała w zwyczaju zastanawiać się nad tym, skąd obok jej domu wzięła się tak wielka dziura. Pełna energii siedmiolatka rzadko ma czas zawracać sobie głowę takimi szczegółami. Zwłaszcza, że mama nie była chętna do odpowiedzi na co trudniejsze pytania. Zagadnienia takie, jak czemu niebo jest niebieskie, dlaczego tęcza ma tyle kolorów w stałej kolejności, czy skąd się biorą małe pieski u sąsiada i gdzie potem znikają, gdy nikt nie patrzy, nie były mile widziane w jej domu.

Właśnie dlatego dziewczynka, która swoim wyglądem bardziej pasowałaby do opowieści o Rebece żyjącej daleko w gorącym Izraelu, niż Zdzisławie na zapyziałej, polskiej wsi, znajdowała odpowiedzi sama. Większość ludzi wie, że takie próby zwykle nie kończą się najlepiej, często niedoinformowaniem i późniejszym zdziwieniem na przykład podczas pierwszych lekcji biologii. Niewiele osób to jednak tak naprawdę obchodzi. Lepiej, żeby dzieci pasały się same i dały matkom czas na ploteczki, niż plątały się pod nogami i zadawały pytania, na które nie zna się odpowiedzi. Dopóki „to to” żyje i ma wszystkie kończyny na miejscu, jest dobrze. Grunt, żeby jakoś zdało do następnej klasy, resztą zajmie się babcia.

Brązowowłosa istotka, która tego dnia wyjątkowo swoje loczki miała upięte w kucyk, nie przejmowała się tym wszystkim. W takim wieku trudno zrozumieć świat, jeszcze gorzej jest z dorosłymi. Już dawno temu Zdzisia stwierdziła, że nie warto zamęczać mamusi swoimi pytaniami. Zwłaszcza, że można dowiedzieć się tego samemu, w o wiele ciekawszy sposób. Rezolutna dziewczynka obrała sobie za cel tajemniczą wyrwę, do której za żadne skarby świata nie można było się zbliżać. Wiadomo, im bardziej czegoś się zabrania, tym bardziej do tego ciągnie. Zwłaszcza, gdy mama jest zajęta gotowaniem obiadu.

Droga do ugryzionego pagórka zajęła Zdzisi mniej niż pięć minut. Jej wujek Wacław właśnie wrzucał do otchłani worek pełen śmieci. Dziewczynka zamarła na chwilę i rzuciła się w wysoką trawę, porastającą polanę. Wiedziała, że gdyby brat taty ją zobaczył zaraz zrobiłby karczemną awanturę i odprowadził ją do domu, gdzie nie ominęłaby jej kara. A wtedy całą wyprawę diabli by wzięli. Szlaban na telewizor do końca tygodnia i brak słodyczy odmalowały się przerażającą wizją w jej głowie. Pod srogim spojrzeniem babci mogłaby też zapomnieć o swobodzie wychodzenia na dwór. A lato było takie ciepłe.

Mężczyzna ominął jej kryjówkę i zniknął za wysokim ogrodzeniem pobliskiego domku. Siedmiolatka mogła bezpiecznie opuścić kryjówkę. Co chwila oglądając się za siebie, ostrożnie zbliżyła się do krawędzi skarpy. Była taka ciekawa! Przyjrzała się dziurze z nieukrywanym zdziwieniem. Otchłań kusiła obietnicą chwilowego schronienia przed żarem lejącym się z nieba. Nie wydawała się być tak straszna, jak opowiadali jej rodzice. Wręcz przeciwnie, wyglądała jak doskonałe schronienie przed całym złem tego świata. Wystawiła rączki w stronę ziejącej pustki, która swoimi nierzeczywistymi, czarnymi mackami, otoczyła jej maleńkie nadgarstki jak całun, pokrywając je czernią. Zdzisia uśmiechnęła się wesoło, ukazując ubytki w mleczakach. Chciała być tylko trochę bliżej tej niesamowitej substancji. Zrobiła jeszcze jeden mały kroczek w stronę dziury i nagle ziemia osunęła się jej spod nóg. Bez najmniejszego szmeru wpadła w cichą otchłań, która zamknęła się nad nią, ukrywając przed światem to, o czym nikt nie miał prawa się nigdy dowiedzieć. Chwilę później kolejny sąsiad przyszedł, by wyrzucić swoje odpadki.

Po tym zdarzeniu ludzie przez parę dni byli trochę niespokojni. Matka zaginionej dziewczynki szalała z rozpaczy, a ojciec rozwiesił po okolicy plakaty z jej zdjęciami. Każdy doskonale wiedział, co stało się z córką młodej pary. Nikt nie miał jednak odwagi wypowiedzieć tego na głos. Jak zwykle użyteczność wyrwy pokonała wszelkie przeciwności i po paru miesiącach już prawie nie pamiętano o strasznym wypadku. Mieszkańcy jak dawniej pozbywali się tam śmieci, a rodzina małej Zdzisi wyniosła się ze wsi. Zagórze znów stało się leniwym miasteczkiem, w którym dzieci same latają po podwórku. I miało takie pozostać aż do kolejnego incydentu.

 

Pełna optymizmu

Pani Anita to sympatyczna, pełna optymizmu dwudziestolatka, która właśnie przygotowuje się do matury. Od pięciu lat walczy ze schizofrenią i będącą jej następstwem – depresją. Choć bywało różnie, to ostatni rok uważa zdecydowanie za swoją wygraną z chorobą. Anita chce na własnym przykładzie pokazać, że dzięki dobrze dobranym lekom, systematyczności w ich przyjmowaniu i wsparciu najbliższych, można pokonać trudności psychiczne, cieszyć się życiem i planować szczęśliwą przyszłość. Anita mieszka w małej, spokojnej wsi w województwie podlaskim. Pierwszy atak schizofrenii miała w wieku 15 lat. Dziesięć lat wcześniej na schizofrenię zachorowała jej mama. Podobnie jak u Anity, w konsekwencji schizofrenii rozwinęła się u niej ciężka depresja. Z dzieciństwa Anita pamięta, że jej mama wciąż była smutna, nieobecna, wycofana z życia rodzinnego. U niej samej pierwsze objawy pojawiły się w III klasie gimnazjum. – Bolało mnie serce, nie mogłam spać po nocach, wciąż byłam rozdrażniona, aż któregoś dnia zemdlałam w szkole i karetka zabrała mnie do szpitala dziecięcego. Oglądaliśmy tam z rówieśnikami dużo różnych horrorów i po kilku dniach zaczęłam mieć omamy związane z tymi filmami. Każdego dnia było coraz gorzej, omamy nasilały się – opowiada. Anita wspomina, że zdawało się jej, iż wszędzie są ukryte kamery, a otaczający ją świat jest wielkim planem filmowym horroru, który zaraz się rozegra, a ona będzie jego bohaterką. Czuła się osobą wybraną do uratowania przed apokalipsą wszystkich wierzących. Najbardziej uciążliwe było dla niej jednak to, że słyszała we własnej głowie myśli wszystkich spotykanych osób: innych pacjentów, osób ich odwiedzających i dzwoniących do nich, lekarzy, pielęgniarek, salowych… Ten natłok myśli i bodźców powodował ogromny, dezintegrujący lęk. Dziewczyna miała spore problemy z odróżnieniem zdarzeń prawdziwych od tych urojonych, a jej emocje i reakcje były niewspółmierne do bodźców. Po konsultacji z psychiatrą Anita została przewieziona do szpitala psychiatrycznego. Tam spędziła około dwóch miesięcy. Zdiagnozowano u niej schizofrenię. Podczas pobytu w szpitalu udało jej się zdać egzaminy gimnazjalne. Rok później, już po wyjściu ze szpitala, miała pierwszą próbę samobójczą. Takich prób przeżyła w sumie sześć. Oprócz tego ma za sobą ok. 20 pobytów w szpitalach psychiatrycznych.

Niestety, Anita nie jest wyjątkiem. Ze statystyk podawanych przez Polskie Towarzystwo Psychiatryczne wynika, że około połowa pacjentów hospitalizowanych z powodu schizofrenii dokonuje po wyjściu ze szpitala prób samobójczych, a około 10 procent – skutecznych samobójstw. Aby zmniejszyć to ryzyko, schizofrenia powinna być leczona systematycznie i wszechstronnie, nie tylko farmakologicznie, ale i środowiskowo, z zaangażowaniem najbliższego otoczenia chorego i jego rodziny oraz z uwzględnieniem innych form leczenia, np. psychoterapii czy arteterapii.
Przebywając w szpitalu, Anita prowadziła pamiętnik. Pisała o poczuciu zagubienia i bezsilności, o cierpieniu, złości. Wspominała o swojej potrzebie bycia rozumianą i o tęsknocie za ukochanym. Starała się usystematyzować myśli i obserwować stopniowo zachodzące w jej psychice zmiany.

– Czuję, że opatrzność nade mną czuwała i dlatego teraz nie chcę zmarnować kolejnej szansy na normalne życie. Nie chcę też więcej narażać na cierpienia moich rodziców, którzy każdą moją próbę samobójczą bardzo przeżywali – mówi Anita. Zarówno rodzice dwudziestolatki, jak i jej starszy brat oraz dalsza rodzina i przyjaciółka są dla niej wsparciem w walce z chorobą. Niestety, Anita na własnej skórze doświadczyła też nieuzasadnionego odrzucenia, tak częstego wśród pacjentów z chorobami psychicznymi – jedna z dwóch przyjaciółek opuściła ją, niedługo po tym, jak dowiedziała się o diagnozie.

Co sprawiło, że dziś Anita tryska optymizmem i z ufnością patrzy w przyszłość? Przede wszystkim właściwie dobrane leki, systematyczne ich zażywanie, rozpoczęcie psychoterapii. Anita zaczęła dbać o siebie –  regularnie się odżywiać i ćwiczyć. Jak przyznaje, myśli samobójcze pojawiają się u niej sporadycznie, a jak się pojawią, dziewczyna stara się zająć czymś innym i w ten sposób je odpędzić. Anita uczy się zaocznie w Liceum Ogólnokształcącym dla dorosłych. Nawiązała tam sporo nowych znajomości i stara się prowadzić życie towarzyskie. Na co dzień zajmuje się domem, gotowaniem obiadów dla siebie i rodziny, a także tworzeniem różnych przedmiotów dekoracyjnych „hand-made”: kartek, pudełek, obrazków. Jej pasją jest także pisanie listów i korespondowanie z ludźmi z całej Polski. Po maturze zamierza rozpocząć studia psychologiczne. Marzy również o założeniu rodziny. Aktualnie jest w trakcie pracy nad książką opisującą jej doświadczenia.

Najdalsza toń

Proszę wyobrazić sobie oceaniczny bezmiar wody. Turkus, błękit i granat mieszające się po granice wzroku.

Spadam w przestworzach. Na ramionach, biodrach, udach i karku czuję mroźny świst wiatru.
Nie boję się przepaści, bo wiem, że na dole przyjmie mnie woda. Lot jest beztroskim czasem i nie zanosi się, aby miał przeminąć. Wiem, że to się kiedyś skończy, ale w to nie wierzę.
Podmuch i świst. Wiatr i dzień. W końcu bryza.
Plecy rozbijają taflę, wybijają słone i rześkie krople wysoko do góry. Huk uderzenia niesie się odległość pustego horyzontu. Ocean jest chłodny, lecz gościnny. Swoją grzecznością nie zasłania wspaniałych promieni słońca. Tlenu w płucach i policzkach mam wciąż zapas. Dryfuję tuż pod taflą. W każdej chwili łatwo się wynurzę, więc mam kontrolę.

Dzień dobry Pani, dzień dobry Panu. Nazywam się Antoni. Oto kolejna część mnie, podarowana gwoli rzetelnego przedstawienia się. Oddaję swoje marzenia senne, mój bardzo cenny dobytek, z którego skromnie i cicho jestem dumny. Mam kilka perełek i jak szaleniec chciałbym, żeby każdy dostał z nich część, ale muszę być cierpliwy. Jedna myśl, jedno działanie, jeden krok na raz.
Uczmy się po sobie. Skupiajmy się na dobrych cechach. W pokorze słuchajmy zdań.
I nie mówię tu tylko o innych, chodzi mi zwłaszcza o sobie samych. Uczmy się z samych siebie. Skupiajmy się na własnych siłach. W pokorze słuchajmy zwłaszcza tego, co sami chcielibyśmy powiedzieć. Mnie dużo nauczył umysł. Jednocześnie wspaniały, okropny, wyjątkowy i zwyczajny.

Czas się skończył. Duś się. Ludzie nie potrafią oddychać pod wodą. Musisz się dusić. Miękka woda zacieśnia się w stalową obręcz na szyi. Zachłystniesz się… Przełyk rozsadzony w miazgę.
Szarp się i walcz, inaczej utoniesz. Spadałeś z chmur i wszystko było w porządku. Teraz zabije cię odległość kilku metrów. Szarpiesz? Walczysz? Dobrze. Zobacz – spadasz w głębinę, ale trochę wolniej. Jeśli chcesz dotknąć tafli znowu, musisz płynąć. Przecież wiesz jak się pływa.
Ale nie w tym momencie. Teraz wszystko przejęła panika. Zajęła miejsce całej wiedzy o pływaniu.

O ile się nie mylę, omamy dźwiękowe osób chorych na schizofrenię są zniekształconymi prośbami ich „wnętrza”, „sumienia”. Czegoś z nieświadomości. Czegoś z głębi. Głębia ta nie jest sama niczym strasznym. Straszny jest krzyk, który próbuje zagłuszyć jej obraz.
Jednak te głosy są tylko szpicą przykładów. Każdy ma swoje głosy, każdy ma sumienie, ale mało kto wie, czego naprawdę potrzebuje. Jest tak, bo ludzie dużo krzyczą, a tylko w milczeniu da się usłyszeć słowo. I nawet kiedy już spostrzeżemy, że się drzemy i że wszystko co wystarczy, to zamilknąć i słuchać, to nic z tego. Po chwili zapomnimy. Stare i trwałe nawyki okażą się silniejsze. Ale nie powinniśmy się za to winić. Kto by w końcu wiedział kiedy należy się poddać. Czy ja bym wiedział? Ty?

Wije się i rzuca. Jest dzielny. Nic to nie da, ale jest dzielny. Czy już widać przerażenie? Tak, już tak. Zaciska ręce na szyi. Chce zerwać obręcz, która jest znacznie silniejsza od niego. Wola walki przekrzykuje kalkulacje, które mówią, że pod koniec tej historii zginie na pewno. Jednak sama chęć przetrwania nie może się mierzyć z grawitacją ciągnącą w dół.
Widzi nadchodzącą śmierć. Ona nie jest dla niego tylko deficytem tlenu. Wygląda jak narastająca ciemność, czerń, która zagęszcza się z każdym małym odcinkiem drogi w dół. W głębinach nie ma wspaniałych promieni słońca, lecz nie myślał o tym, gdy był tuż pod taflą.

Stare nawyki. Cement każdego charakteru. Czasami powodują korozję i spróchnienie. Czasami przyciągają ciemność z głębin. Moim osobowościowym zboczeniem jest mniemanie, iż plagą cywilizacji są upartość i pośpiech. Oczywiście plag jest o wiele więcej, ale te są wyegzaltowane dla mnie.
Za często łapię siebie na wytykaniu innym słabej jakości cementu. Kto jak kto, ale my ludzie jesteśmy bardzo mało samokrytyczni. W żadnym wypadku nie zachęcam tu, abyśmy zrobili ewaluację swoich wad i służalczo uchylili przed nimi głowy we własnych przewinieniach. Zachęcam do czegoś o jedno niebo i jeden ocean trudniejszego. Pokory.

Spokojnie Antek. Nie umrzesz. Wszystko co musisz zrobić, to opaść na dno.
Coś do mnie przemówiło. Istota z głębin. Woda. Ja. To był mój głos. Nie ja go wypowiadałem, ale należał do mnie.
Mogę oddychać. Nie „znów”. Zawsze mogłem – tu, w głębinach i ciemności. I nie nabrałem łapczywie surowców do płuc. Otworzyłem usta i woda była mym powietrzem. Wymieniała się w moich płucach jak przestrzeń znad tafli. Na nowo zacząłem odczuwać rześkość. Moje ubrania były suche. Cały czas były. Woda nie chciała być w najmniejszym stopniu inwazyjna. Przestałem wreszcie spadać w głębię, zacząłem do niej dążyć. Mrok zamienił się w inny błękit i nie był już nieprzenikniony.
Najdalsza toń dotknęła mnie, a ja ją. Spotkałem się z jej podstawą, z jej piachem. Nie było to dno, które chciało mnie odbić. To była moja nowa tafla. Wypłynąłem przez nią i usiadłem po drugiej stronie – na łóżku, w moim pokoju, w naszym świecie.

Pokora znaczy gotowość i zgodę na przyjęcie wiadomości od życia. Wiadomością może być wszystko, ale w tej jednej myśli, jednym działaniu, jednym kroku chcę powiedzieć o konkretnym przypadku, w którym to wiadomością może być wada znajomego człowieka, może nią być wada Twoja. Może nią być zadanie, którego nie dopełniłeś. To już się stało i zaciskanie sobie karcących pętli nic nie naprawi.
Nie pomoże chęć utopienia za wady. Wszystko co teraz można zrobić, to położyć się na nurcie, przyjąć jego krople i zastanowić się, gdzie popłynąć dalej, a kierunek niekoniecznie musi być w stronę obiecywanego, przebogatego źródła. Źródło, którego nikt nigdy nie widział i do którego wszyscy dążą, narzuca prąd. Prąd ten ma mordercze wymagania. I wcale nie chcę, żeby to było zrozumiane po przeczytaniu tej kompanii słów.
Wgląd. Wspaniałe, lecznicze zjawisko, w którym wiarę pokładają dziedzice „pierwszego, pełnokrwistego psychologa”. Jest używany w terapiach, ale każdy go doświadcza. Sam na pewno już się z nim spotkałeś. Jest to dokładnie ten przebłysk w rzeczywistości, w którym momentalnie pojmujesz sens zaistnienia zjawiska. To ten moment, kiedy chwytasz słowa rzucone na wiatr, przyjmujesz je i zaczynasz czuć, co one znaczą dla Twojego postrzegania świata. Psychologia jest niesamowita.
Wgląd jest jednak bardzo trudny do zdobycia. Jest to esencja przekazu „słyszysz, ale nie słuchasz”. Ale nie martw się. Ja dalej słyszę wiele rzeczy, ale mogę tylko marzyć o tym, żeby być taki mądry, aby usłuchać wszystkiego i każdego. Jestem jednak pełen nadziei i wiary w swoje przyszłe umiejętności. Ty też bądź przekonany do swoich. I ja wtedy będę w Twoje wierzył. Koniec lekcji.

Antek

Chwila moment. Skoro woda nie chciała mnie skrzywdzić… to co mnie szarpało za szyję i ciągnęło w dół?