Dalszy ciąg i coś jeszcze

Moim zdaniem, każdy wewnątrz jest egoistą, a w szczególności chory, który ma żal do życia za to, co go spotkało i w pojedynku: utrata rodziny kontra utrata pozornej „własnej woli” wybierze siebie. Dlaczego? Bo, jeśli akurat chodzi o mnie, ja czuję się poszkodowana przez los. Nie potrafię pogodzić się z tym, że moi rówieśnicy nie walczą z demonami, mają normalne życie  – nie jakieś cukierkowe, ale przeplecione codziennymi problemami – a nie skażone zarazą, z której nie mogą się wygrzebać. Mają szczęśliwe rodziny, a przynajmniej nie toksyczne, jeżdżą na wakacje, pracują, studiują, zakochują się, żyją… Na ich drodze światło zmienia się fazami.

Dlaczego ja tak nie mogę? Chyba mnie też należy się coś od życia. Skoro jednak ono nie chce dać, to samemu trzeba wziąć, albo przynajmniej zawalczyć! Zahaczając jeszcze o temat rodziny – wspomnę tylko jedno. Szantaż w moim przypadku nie zadziałał także dlatego, że w pewnym momencie zapragnęłam właśnie odcięcia od rodziny. Miałam ich po dziury w nosie i odwrócenie się ode mnie nie było dla mnie żadną karą. Wkroczyłam w końcu w okres buntu, zamykania się w pokoju i krzyczenia, że wszystko jest nie tak – od dzieciństwa po dziś dzień i gorzkiej prawdy prosto w oczy, która świadomie raniła bliskich. Chciałam, żeby w końcu zrozumieli, że ja walczę sama, ale to między innymi przez nich jestem do tego zmuszona. Nie cierpię ich za to, że nie pomogli mi odnaleźć siły, że obcy ludzie stali się mi bliżsi, że ich jedyna pomoc opierała się na: „Wiem, że jest  Ci ciężko”, „Mam nadzieję, że będzie lepiej” i oczekiwaniu, że w miarę opłacania kolejnych wizyt u psychologa będzie lepiej samo z siebie. Wkurzało mnie takie myślenie – tak, jakby nie zdawali sobie sprawy z tego, ile trudu kosztuje mnie PRACA na terapii, codzienna walka o każdy kęs, mimo bólu brzucha czy duszy. Słowa mogli sobie wsadzić gdzieś… Ja chciałam poczuć pomoc, a nie słyszeć wyświechtane zdania…

W pewnym momencie po prostu przestałam się łudzić, że usłyszę coś innego, więc przestałam się zwierzać. Wyrzucałam wszystko na grupach, w wiadomościach do znajomych, na terapii. Mam żal do rodziny za to, jakie dzieciństwo mi stworzyła, jak hamowała rozwój SWOICH pasji, zabijała poczucie własnej wartości, a gdy pojawiła się choroba, nie wzięła jej za frak, tylko lekko pacnęła w głowę. Straciłam życie towarzyskie, siebie, plany, radość życia, wiele chwil, cudownych przyjaciół, którzy wprost powiedzieli, że choroba zabrała dawną „mnie” i nie widzą możliwości, by utrzymywać dalsze relacje. Mam potworny żal! I nie jest to żal o to, że ktoś czegoś nie potrafi, ale o to, że gdy wskazano mu błędy nie zrobił nic, by je naprawić.

Tak naprawdę w mojej rodzinie od wielu lat panuje przekonanie (kiedyś myślałam, że się zmieni, że rodzice zmęczeni chorobą zaczną coś rozumieć albo zechcą, by ktoś pomógł im zrozumieć), że to JA muszę wyzdrowieć i wszystko zależy ode mnie. Tak mi przykro, że są matki i ojcowie, którzy potrafią doszukiwać się błędów w swoich działaniach, są świadomi, że może i oni powinni coś zmienić, czują jakąś odpowiedzialność za chorobę swoich dzieci. Moi nie potrafią i nie będą – dziś to wiem. Jest tego pewien plus – już się nie zawiodę na nich pod tym kątem, bo już niczego nie oczekuję, no, może spokoju i odczepienia się w takim razie od całej mojej choroby, w której tylko wprowadzają zamieszanie, a nie pomagają. Skoro tak naprawdę jestem sama, to chciałabym, aby skończyły się te „pozory” troski i zaangażowania.

A, i żeby wspomnieć o książce, bo to między innymi ona natchnęła mnie do poruszenia tego tematu. Wertując kolejne strony, coraz bardziej przekonuję się, jak wiele szczęścia miała Kitty w swojej chorobie. Jejciu! Jej matka jest taka świadoma tego wszystkiego, co czuje chory! Że to jest demon, nieustająca walka, cholernie ciężka orka. A przy tym sama poczuwa się do winy za to, co dzieje się z Kitty. W ani jednym zdaniu nie oskarża jej o nic. Jest totalnie świadoma tego, co dzieje się z całą rodziną w trakcie choroby starszej córki, co przeżywa Emma – młodsza siostra Kitty, co myśli mąż, jak reaguje sąsiedztwo. Mimo iż często zmusza bezsilną Kitty do walki (sama bierze miecz i rani nim potwora), czego zwolennikiem nie jestem w żadnym stopniu, to jednak po części nienawidzi siebie za to, bo wie, że rani bezbronną dziewczynkę, walcząc z jej drugim „ja”. Dzieje się w niej dokładnie to samo, co w chorym – czuje powinność stawiania czoła demonowi, dlatego stosuje drastyczne schematy, z drugiej jednak strony nie potrafi pozbyć się uczucia, że krzywdzi to zdrowe oblicze chorego, prowokując jego nieznośne myśli i cierpienie. Mimo iż w takich sytuacjach dziewczyna nienawidzi jej, kiedy tylko wychodzi ze swojej „roli” opętanej nastolatki, jest kimś zupełnie innym. To do matki idzie i zwierza się z problemów, to jej ufa, choć to ona ją tak bardzo „krzywdzi”.

Jednak należy pamiętać, że pomimo optymistycznego obrazu, jaki wyłania się z tej lektury, nie ma jednego przepisu na wyzdrowienie. Jest to żmudny i długi proces. Być może ja byłabym już zdrowa, gdyby moi bliscy zajęli się chorobą wtedy, kiedy tylko się pojawiła. Miałam na to cholerną nadzieję, bo na moje szczęście szybko postawiono diagnozę. Wszystko zaprzepaszczono szybko i teraz przychodzi mi zmagać się z konsekwencjami tego. Co więc chcę przez to powiedzieć? Najważniejsza w zdrowieniu jest siła do stawienia czoła demonowi. Siłę musi posiadać sam chory, ale miło i o wiele łatwiej, gdy ma za swoimi plecami dodatkowego ochroniarza, równie silnego, zdeterminowanego i mądrego. Pozostaje tylko jeden problem. Jak ją znaleźć? Na owe pytanie nie znalazłam jeszcze odpowiedzi.

Biały kapelusik

To pierwsze spotkanie z ekranowym odbiciem Antka. Wypadałoby się przedstawić. Niestety jestem przesiąknięty własnymi przekonaniami, a nie tym co mi wypada przed oczy. Z tego względu będę się przedstawiał w każdej opowiastce po kawałeczku, tak jak uznaję to za rzetelne i odpowiednie.
Na debiutanckim wpisie zasugerowano napisać o wydarzeniu, które rzekomo było przełomowe w tworzeniu mojej osobowości. Tak twierdzi pani prezes, lecz ja nie poczuwam się do odczuwania  większej wagi kojarzonej z tym okresem. Wiem, na czym polega wypieranie krzywdzących doznań i przykrych emocji ze świadomości, żeby nadmiar mroku nie szkodził zdrowej psychice, jednak szczerze czuję, że to po prostu nie był w dłuższej perspektywie raban warty uwagi.
Moc moich punktów po otrzymaniu wyników egzaminu gimnazjalnego była miażdżąca. Mogłem pójść do każdego liceum, ale jak na razie wybrałem pójść tanecznym krokiem po chodniku w deszczowy dzień. Naprawdę padało, a my naprawdę tańczyliśmy w rytm deszczowej piosenki rozbrzmiewającej z telefonu  – ja i moi przyjaciele, w dniu ogłoszenia zwycięstwa w pierwszej pojętej przez nas bitwie. Mimo zachmurzenia wszędzie było słońce.
Zima i praca minęły, czas na lato i ogniska. Tego samego dnia wypadły urodziny jednego z nas. Jeden z nas zaprosił wielu w miejsce wiecu, gdzie… był standard wyposażenia godny mediany gimnazjalnej młodzieży. Wiec był na skraju lasu, wokoło paleniska. Z zebranymi znajomymi rozmawiało mi się dobrze, normalnie i przyjemnie. Wyczuwam potrzebę wypisania się, jak dziwne jest poprzednie zdanie. Potrzebowałbym kilku, kilkunastu linijek, ewentualnie paru stron, jak bardzo nie cierpiałem prawie wszystkich moich znajomych z tamtej ery. Potrzebowałbym przestrzeni, żeby pokazać, co to znaczy być archetypem wzorowego kujona w polskiej przeciętnej klasie gimnazjalnej.
Przestrzeń tę opiszę innym razem i zastanowię się jeszcze, skąd wynikła ta przedziwna i dynamiczna zmiana w relacjach między mną a znienawidzonymi.
Wracając do ogniska to szczęście mieli ci, którzy na imprezę znacznie się spóźnili.

Czy był alkohol i kto pił? – pierwsze pytanie zadane na komisariacie mojemu przyjacielowi. Obiecywałem mu, że o alkohol nie będą pytać. Mnie nie pytali.

W lesie, przy ognisku, byłem w białym kapelusiku. Najwyższy z gawiedzi, jak to zwykle miałem w zwyczaju, ale wychudzony i wiotki jak wysokie i liche, bezlistne drzewo. Usłyszałem potem od rodziny i znajomych, że zostałem wybrany tamtego dnia, dlatego że się wyróżniałem, choćby wizualnie. Nie mówię tu, że wyglądałem ładnie, tylko co najmniej dziwakowato.
W mojej głowie było jakieś sześć i pół miliarda różnych normalności – jako że normalność to pojęcie obiektywne, każdy człowiek ma prawo do własnej jej definicji, a to co sądzi moje otoczenie o przeciętnym modelu rówieśnika to tzw. „standard”.  Ja byłem w moim świecie najnormalniejszym człowiekiem, jeśli nawet nie jedynym normalnym. Mój kapelusik, moja chęć żartowania i śpiewania były więc usprawiedliwione, zresztą tak samo jak reszta repertuaru zachowania.
Nie zgadzam się! Niemożliwe, żeby to była wina samego kapelusika! Musi być jakieś inne wytłumaczenie, mogę być po prostu fajtłapą.

Na komisariat przyjechałem tydzień później z rodzicami. Wsparty na kulach, jakie odciążały skręconą kostkę oraz z przegrodami nosowymi wypchanymi przez usztywnienia. Laryngolog swoim wprawionym rzemiosłem uratował jedną facjatę więcej.
Dla ludzi w mundurach to był kolejny słoneczny i zapracowany dzień. Pani spisująca protokół wydawała mi się równie zaangażowana w upamiętnianie zeznania jak kasjerka naliczająca należność.

Wszedłem na dach domku. Wie pani, takiego daszku co są w lesie w [krainie obok naszej krainy] nad ławkami koło palenisk. Bo się wygłupiałem. No nie tylko ja wszedłem. I wtedy wrzasnął do nas „Wypierdalaj stamtąd, bo ci wpierdolę!”. Tak, to była groźba. Zeszliśmy. Wydaje mi się, że to byli kibice legii.

Czemu nie nazywałem ich po prawdziwym imieniu? Przecież ubliżyłem entuzjastom klubu sportowego. To nie byli kibice tylko kibole. Czemu nie użyłem prawdziwych słów? Już byłem na talerzu wszystkich dookoła. Nie miałem się czego więcej bać. I nie pamiętam strachu, ani z dnia zeznania, ani z dnia pobicia. Towarzyszyły inne myśli warunkujące inne emocje, ale czemu nie nazwałem kiboli prawidłowo?
Wracaliśmy w trójkę. Ja szedłem z tyłu. Pamiętam widok soczystej i zielonej, leśnej ścieżki, dwóch towarzyszy po bokach.
I czerń.
I chłopca. Mężczyznę? Chłopaka. W zielonej kominiarce. Ja leżałem, on tłukł mnie i kopał. Wyciągnąłem otwartą dłoń w kierunku jego oczu i krzyknąłem, żeby przestał. I przestał.
Na sekundę.
I czerń.
Odchyliłem głowę do góry i ujrzałem swojego towarzysza, uciekającego przed inną zieloną maską. Szczęście on nie wpadł w kleszcze.
I czerń.
Tata, tata-ateista, mówił potem, że to anioł przyjechał, ale ja widziałem wąsatego staruszka o pewnym wzroku. Jechał na rowerze. Starzec kazał stojącemu zostawić leżącego. I zostawił, nie wiem na jak długo i czy już w ogóle, bo znowu
czerń.
Otrząsnął mnie drugi z towarzyszy, niezraniony. Pierwszy pobiegł po resztę gawiedzi, alarmując, że czas się zbierać i wzywać pomoc. Zielonych masek ani staruszka i jego roweru już nie było. Był za to doskwierający ból w tyle czaszki, tak jakbym nie miał ani złamanego nosa, ani skręconej kostki, a jedynie potłuczoną głowę. Sprawcą był niewątpliwie drewniany słup przy którym się ocknąłem. Bądźcie przeklęte informacje turystyczne!
Coś mi zalegało w nozdrzach, a że do tej pory zwykłem dmuchać w chusteczkę w takich przypadkach, to i tym razem dmuchnąłem, logiczne. I kretynowi zaczęła lecieć krew z nosa jak z kranu woda. Logika ma wyjątki.
Czy fajtłapa? Nie czuję tego. Chcę na Ciebie drogi Człowieku, który zna moje słowa, oddać część ciężaru moich myśli. Często czuję, że rozweseleni i kolorowi ludzie nie nadają się do tego okrutnego świata z wystającymi kośćmi. Bywamy niezaadaptowani i zbędni.
Gawiedź się zebrała. Zaczęliśmy wracać, wszyscy przerażeni i niepewni, idący do najbliższych budynków jak do Ziemi Obiecanej. Kuśtykałem, jeden ze znienawidzonych chciał mi pomóc swoim ramieniem. Odmówiłem mu grzecznie. To była kwestia zachowania resztek godności. Chciałem się poczuć jak mała, walcząca, rycerska myszka, choć poszarpana i zmiażdżona. Dziś wiem, że to głupota, bo nienadwyrężanie uszkodzonej kończyny jest ważniejsze niż honorek.
Uświadamiam sobie, że o dziwo po tych faktach wielu znienawidzonych okazywało akty przyjaźni i chęci pomocy, ale wymienienia wszystkich się nie podejmę. Jeśli jesteś jednym z nich i wiesz, że o Tobie mowa, to dziękuję Ci, durniu. Przyjaciołom sprzed i po zdarzeniu dziękuję tym bardziej i tym goręcej. Przyjaciołom sprzed, a po zdarzeniu już nieznajomym, nic do nadmienienia nie mam.

Ja na stres reaguję chichotem.
– Antek nie śmiej się! To nie jest śmieszne! – przyjaciółka przywracała mnie do fasonu, kiedy na poboczu czekaliśmy na przyjazd moich rodziców albo patrolu policji. Szczerzyłem się od ucha do ucha, niewątpliwie dlatego, że chciałem zakryć szok jaki się we mnie kotłował, ale też nie gnębić smutkiem przyjaciół, jacy czuwali teraz przy mnie. Stało się nieszczęście i tego nie odwrócę. Nie odwróci tego żaden z przyjaciół ani znienawidzonych, ani żadna zielona maska. Najlepsza rzecz jaką mogłem zrobić w tamtej chwili i każdej chwili potem to być szczęśliwym. Jeden z nas, ten który ognisko wyprawił, zauważał potem ze zdziwieniem (zaimponowaniem w moim rozumieniu), że nawet nie płakałem. Rycerska myszka dostała kawałek wybornego sera.
Przyjechał ojciec. Wyczytał całą historię z mojej twarzy, z jej wyrazu i przekształcenia części, bo o niczym do tej pory nie wiedział. Pierwszy z towarzyszy, z którym szedłem leśną ścieżką, odprowadził mnie do auta i chciał pomóc choćby w dzieleniu się częścią wytłumaczenia, ale nie skończył jednego zdania, nim drzwi się za mną zatrzasnęły.
Odjechaliśmy, straciłem z widoku przyjaciół i znienawidzonych. Okazałem się beznadziejny dla wszystkich. Pierwsze ognisko lata skończyło się prędko i wszawo przez fajtłapę w białym kapelusiku, rodzina fajtłapy w białym kapelusiku ma kolejną porcję niemarginesowych problemów, fajtłapa w białym kapelusiku przechodził wakacje w usztywnieniach.
Teraz, bezpieczny, rozpłakałem się. Rozpoczęto proces adaptacji.

O sile słów „kilka”.

Siła. Słowo klucz w codziennym funkcjonowaniu fizycznym i, co szczególnie ważne dla mnie, psychicznym. Życiodajna moc, umożliwiająca poruszanie, myślenie, ale i pokonywanie osobistych słabości oraz wewnętrzną walkę z demonami i lękami. Mówi się – chęć. Chcieć=móc. BZDURA. Dla mnie nie istnieje nic ważniejszego niż siła a tuż za nią wiara, konsekwencja, determinacja. Nie cierpię słowa „chcę” lub „staram się”. Z automatu są dla mnie mało wiarygodne lub zwiastują porażkę. Nie zawsze to, że chcemy, oznacza, że mamy siłę. Nikt nie chce być chory, ale nie wszyscy mają siłę potrzebną do zdrowienia; nie wszystkim tworzy się warunki ku temu. Od 7 lat chcę pokonać anoreksję, ale zwyczajnie brakuje mi siły i konsekwencji. Coraz częściej również wiary… Smutne i prawdziwe 🙁 Wiem jedno. Dopiero kiedy odczuwam przypływ siły, mogę realizować chęci. Ale nie tak szybko. Często, zwłaszcza w przypadku anoreksji, chęci muszą zostać zepchnięte na margines. Jest tylko jedna istotna: chęć do zdrowienia, wsparta siłą do stawienia czoła demonowi. Wszystkie pozostałe można na pewien „ładny” okres odłożyć na półkę, bo zanim będziemy robić to, co chcemy (żyć normalnie, jeść kiedy i na co mamy ochotę, wychodzić na długie godziny bez planowania posiłków, jeździć całymi dniami na rolkach, …) musimy włożyć ogromną porcję wysiłku, aby dojść do momentu, w którym zobaczymy zielone światełko. Anoreksja jest jak zły policjant. Pilnuje bacznie nas i naszych pragnień nie pozwalając na nic, wszędzie stawiając znak STOP. Dla niej nie istnieje sygnalizacja świetlna. Zna tylko jedną barwę – czerwoną. Unieruchamia nas, zatrzymuje nasze życie i steruje ruchem dookoła, aż człowiek zapętli się jak w kłębku. Długo zajęło mi rozumienie, że muszę dać od siebie 1000% ponad normę i codziennie sprzeciwiać się „samej sobie”, czynić „wbrew sobie”, czyli anorektycznym myślom, zanim w ogóle zacznę realizować swoje pragnienia. Ba! Anoreksja na długo wyciszyła moje myśli, zagłuszyła marzenia, właściwie pozbawiła wszelkich potrzeb (a przy tym chęci i sił w walce o siebie). Dopiero więc zaczęłam się tak naprawdę uczyć słuchać SWOJEGO głosu, wyłapywać SWOJE myśli. Jestem jak małe dziecko, stawiam nowe kroczki w nowym życiu, uczę się wszystkiego od nowa. Mam jednak duży problem z tym, że w porównaniu z dzieckiem, nie mam już tej ciekawości świata i odwagi, bo wiem, że życie może być brutalne i boję się porażek, boję się upadać, więc i próbować. Wiem jednak, że nie mogę tak. To powoduje stanie w miejscu, a to z kolei zaś, cofanie. Nie chcę znowu utknąć w czymś. W pustce. Muszę nauczyć się upadać i wstawać. I tak do bólu, konsekwentnie. Próbować siebie, poznawać, stosować metodę prób i błędów, aby poznać prawdziwą siebie na nowo. Albo w ogóle ją poznać – bo czy kiedykolwiek ją znałam? Pragnienia zawsze tłamszone były albo przez rodzinę, albo wyszydzających znajomych, albo przez chorobę. Kierowałam się tym, co pomyślą inni, a nie ja. Wracając do siły… Ktoś kiedyś powiedział, że siła tkwi w rodzinie. O ironio! W moim przypadku to właśnie rodzina jest jedną ze słabości. Wszystkie książki i poradniki dotyczące leczenia zaburzeń odżywiania wskazują na ważną rolę bliskich w procesie zdrowienia. Wiadomo, że ich zachowania mogą być jednym z czynników, który spowodował rozwój choroby, ale także są w stanie pomóc choremu odnaleźć siłę i wsparcie. Niewielu z nich jednak chce i potrafi zaangażować się w tę bitwę. Pewnie trudno osobie zdrowej zrozumieć fakt, że ktoś pełnosprawny nie potrafi po prostu wziąć do ręki widelca i włożyć do buzi kawałek nadzianego na niego jedzenia. Myśli wtedy: nie robi tego, bo tak naprawdę nie chce. Wybuchają kłótnie i padają słowa-pociski, powodujące coraz większy bunt i frustrację w obu stronach, kumulujące stres i napięcie. I nic! Zamiast wsparcia mamy stan wojny. Niektórzy bliscy, jak w moim przypadku, stosują coś, co nazwałam terapią szokową, tzn. Nie zjadłaś = Nie chcesz wyzdrowieć, więc rób, co chcesz, mam Cię w dupie. Liczą w ten sposób, że chory „opamięta” się i z pragnienia powrotu do dawnego „ładu” rodzinnego, przekona się do zmiany postępowania. Otóż nie! Szantaż emocjonalny to bardzo zły pomysł. Choroba to choroba! Zdrowa ja w 100% wolałaby odciąć sobie rękę niż stracić bliską osobę, ale za moją „anorektyczną” wersję nie ręczę. Czasem mam wrażenie, że choroba skłoniłaby mnie nawet do zaprzedania duszy diabłu. Co wtedy czuję? Pieprzoną frustrację. Zawiodłam rodzinę, bliskich, siebie, terapeutę, ale NIE POTRAFIŁAM inaczej. Demoniczne wyrzuty podziurawiłyby moją duszę jeszcze głębiej, nie opuściłyby na krok. STOP! Ale przecież tak naprawdę ani razu nie spróbowałam zdenerwować potwora. Może to tylko wyobrażenie. Takie, jak mają dzieci, które boją się ciemności albo same wchodzić do ubikacji. Może by tak spróbować? Tak czy siak jestem nieszczęśliwa i zła na siebie. Podjęcie takiej decyzji oznacza jedno – walkę. Krwawą, opatrzoną wieloma ranami, zaciętą, długą, pochłaniającą wiele ofiar, żmudną walkę z niełatwym przeciwnikiem. Ale, ale! Do tego się dojrzewa. Do tego trzeba siły. Bez siły nie można wymagać od chorego postawienia się tak jakby „samemu sobie”… c.d.n.

Moje początki… A.

Optymistycznie. Właśnie tak chcę zacząć pisać, a właściwie dzielić się swoimi myślami ze wszystkimi, którzy na ten wpis natrafią. Dlaczego to dla mnie takie ważne? Z czystego egoizmu. Jest to jedna z wielu zmian, na lepsze oczywiście, które od jakiegoś czasu staram się wprowadzać w swoje poplątane życie. Właściwie to nawet nie życie, ale, co najmniej od 7 lat, istnienie.

Tak, to już 7 lat, od kiedy stałam się smutnym spanielem z wiecznie spuszczonym wzrokiem, tkwiącym w pułapce, z której nie potrafię się wygrzebać. Brzmi okropnie, ale jeszcze gorzej się z tym żyje. Chyba dlatego to tak bardzo mnie irytuje, ale i dlatego wciąż walczę. Patrząc na to z boku, niejeden poddałby się już, ale ja nie chcę. Ja, której wydaje się, że kiedyś wszystko się udawało.  Mam za sobą wiele wzlotów i upadków, teraz jednak chcę osiągnąć cel – zawsze irytowało mnie robienie czegoś „na pół gwizdka”. Frustrujące, jak wiele pozostało mi jeszcze do wyzwolenia z koszmaru, budujące zaś, jak wiele już za mną i jak wiele się nauczyłam o samej sobie i życiu – zwanym raczej istnieniem.

Dokładnie, istnieniem, bo do tej pory terapia uświadomiła mi na przykład to, że być może nigdy nie było kolorowo. Moja rodzina zawsze była dziwna, zniekształcona, inna – bynajmniej nie w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Różnica polega na tym, że byłam dzieckiem i nie dostrzegałam pewnych rzeczy, ciągle wierzyłam też naiwnie na zmianę w najbliższych. Koniec. Teraz wymagam tylko od siebie, nie chcę zależeć od nikogo, chcę decydować sama – i zadecydowałam, że chcę zdrowieć i zbudować sobie nowy świat, ŻYCIE.

Nie odcinam się zupełnie od przeszłości, była i nic tego nie zmieni. Nie wyrzekam się rodziny, choć mam do niej wiele żalu. Chodzi po prostu o to, że bardziej ważne staje się dla mnie to, co będzie dalej i czuję po raz pierwszy, że mam na to jakiś wpływ. Pora wydorośleć – ze wszystkimi konsekwencjami, które to niesie za sobą. Podejmowanie łatwych i trudnych decyzji, winienie siebie za ewentualne niepowodzenie lub zbłądzenie, ale i duma z własnych, tylko moich osiągnięć i to wspaniałe poczucie, że potrafię coś dla siebie zrobić i pochwalić samą siebie. Taak, to zdecydowanie wymaga odwagi. Jak wiele rzeczy w życiu.

Ba! Życie wymaga odwagi, każde wstanie z łóżka, wyjście z domu, rzucenie nielubianych studiów, mówienie prawdy i… dla mnie – jedzenie. Jedzenie wymaga odwagi.

Czasem nawet miewam przebłyski optymistycznego myślenia. Wtedy na przykład zaczynam wierzyć, że jestem komuś potrzebna, że ktoś mnie lubi, że sama lubię siebie (no, może nie aż tak, ale że mogę zmieniać w sobie pewne rzeczy). To chyba głównie przez fundację, ciepło, jakie z niej bije, akceptację i potrzebę rąk do pracy. Wreszcie mam możliwość bycia częścią zespołu, zorganizowania sobie czasu, a nie leżenia pod kocem w domu, który znudził mi się już na tyle, że odkryłam w sobie zadziwiające zdolności do zasypiania na zawołanie, byle tylko nie patrzeć na ścianę naprzeciwko.

To właśnie przez fundację poznałam Kitty. Leżała na półce u terapeutki. Tzn. nie Kitty, ale książka inspirowana jej walką, właściwie to pamiętnik, napisany przez matkę dziewczyny, która spotkała na swojej drodze tego samego potwora, co ja. I tak od kilku tygodni, po trochu, poznaję historię nastolatki-anorektyczki, która, szczęściara, znalazła wyjście z tego labiryntu choroby. I jeszcze ten tytuł, tak trafnie sformułowany: „Kiedy jedzenie wymaga odwagi”. Do sedna sprawy… Przeczytałam już kilka książek, autentycznych i zmyślonych historii i szczerze mówiąc – były SŁABE. Tak, jestem wybredna, ale od lektury wymagam wiarygodności i emocji, które wzbudziła we mnie dopiero opowieść o Kitty. Przeżywam ją tak bardzo, przewracając ze strony na stronę, że nie potrafię obojętnie przemknąć przez jej rozdziały i podsumować w jednej, zwięzłej recenzji. Po każdym fragmencie muszę wyrzucić z siebie tyle myśli, ile kłębi się w mózgu maturzysty i studenta podczas sesji razem wziętych. Kurczę, dawno nic tak bardzo mnie nie poruszało. Nie poruszało tak, bym musiała o tym pisać. Nie z potrzeby bycia źródłem informacji dla moli książkowych, ani nawet z potrzeby nakłaniania lub odwodzenia od tej pozycji chorych i ich bliskich, ale z czystej potrzeby uwiecznienia gdzieś tak niezwykłych i głębokich jak dla mnie emocji. A co będzie dalej, zobaczymy…